[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Było coś dziwnego w sposobie, w jaki widział otoczenie, ale musiał się do-
brze zastanowić, by dojść, co to było. Przede wszystkim więc zwiększało się,
i to ogromnie, wyczucie głębi wszystko było wyraznie wyeksponowane, miał
dziwne uczucie, że wyczuwa odległości przedmiotów z dokładnością do ułamka
milimetra. Również kolory ulegały jakby wyostrzeniu, rozróżniał bardzo subtel-
ne kontrasty różnych odcieni tej samej barwy i różnej intensywności oświetlenia.
Dostrzegając te wszystkie zmiany, stwierdził po chwili, że to nie one były decy-
dujące dla tego dziwnego uczucia, którego doznawał.
I nagle zrozumiał. Ależ tak! Odbierał dwa obrazy! Kąt widzenia obejmował po
obu stronach około 80 stopni; sięgał wzrokiem prawie do tyłu. Na wprost jednak
była pustka. Nie była to żadna linia ani jakikolwiek widoczny podział; po prostu
nie obejmował wzrokiem obszaru dokładnie na wprost. Musiał się zmusić, by
dostrzec ten brak, którego nie był w pełni świadomy.
Po prawej stronie dostrzegł jakiś ruch, a prawe oko odruchowo zwróciło się
w tamtą stronę. W górze podlatywał z bzyczeniem duży owad bardzo duży,
wielkości ludzkiej pięści, przypominający niewielkiego ptaka. Jakiś czas zabrało
mu uświadomienie sobie, że poruszał prawym okiem niezależnie od lewego.
Spróbował teraz zajrzeć do przodu, tak głęboko, jak tylko mógł; miał jakby
ryj; długą, wysuniętą gębę. Czując, że opiera się wygodnie, rzec by można na-
179
wet naturalnie, na czterech nogach, uniósł rękę do prawego oka, by się jej
przyjrzeć.
Dziwna to zaiste była ręka, dziwnie ludzka i obca zarazem. Cztery bardzo dłu-
gie, połączone błoną palce i przeciwstawny kciuk; kończące się małą przyssawką
w miejscu, gdzie powinny być opuszki. Przyjrzawszy się dokładniej, dostrzegł
nawet we wnętrzu przyssawki rodzaj linii papilarnych. Dłoń i ramię były koloru
groszkowozielonego, z brązowymi i czarnymi plamami, rozrzuconymi w niere-
gularnych odstępach. Skóra wyglądała na grubą i mocną, niczym skóra węża lub
innego gada.
A więc jestem gadem pomyślał. Pejzaż na pewno pasował do gadów: przy-
pominający dżunglę, z bujnym podszyciem i wysokimi drzewami, które niemal
zupełnie zakrywały słońce. Gęstą dżunglę przecinała szutrowa droga. Bo to by-
ła prawdziwa droga, w dodatku bardzo dobrze utrzymana. W takim gęstym buszu
trzeba było mieć ekipy co 100 kilometrów, pracujące nieustannie, żeby droga cał-
kiem nie zarosła.
Postanowił wyjść na drogę i posuwać się nią tak długo, aż trafi na coś, co
uchodziło tu za oznaki cywilizacji, kiedy znowu dostrzegł jednego z tych wielkich
owadów, przelatującego może o dwa metry przed nim. Niemalże instynktownie
otworzył usta, wystrzeliwując niezmiernie długi, zwijany jak wstęga język, któ-
rym trafił i owinął mocno owada. Język wrócił na swoje miejsce, parę ruchów
szczęką, przełknięcie. . . i to by było tyle. Smak owada był raczej nijaki, ale czuł,
że zjada coś konkretnego, a jego obolałe z głodu wnętrzności doznały istotnej ulgi.
Przez chwilę zastanawiał się z zainteresowaniem nad swoimi reakcjami, a raczej
ich brakiem. To, co zrobił, odbierał jako coś naturalnego, normalnego, zresztą ro-
bił to automatycznie. Na dobrą sprawę zupełnie go nie poruszała myśl, że oto
zjadł żywego owada.
Zwiat Studnia rzeczywiście zmienia człowieka, to fakt, i to pod wieloma
względami pomyślał. A jednak w środku był nadal Antorem Treligiem.
Pamiętał wszystko, co się wydarzyło, i niczego nie żałował, może tylko tego, że
zbytnio się przybliżył statkiem do Zwiata Studni. Ale i to w końcu może się oka-
zać korzystne powiedział do siebie dufnie. Jeżeli taką potęgę mogą okiełznać
ci, którzy się do tego najlepiej nadają, tacy jak on, takie sprawy jak wygląd czy
poranny jadłospis doprawdy nie miały znaczenia. Nawet gdyby w tym świecie nie
nauczył się niczego, jedno zapamięta: wszystko przemija.
Ciekawe, jak właściwie chodzą? zamyślił się, ale niedorzeczność pytania
zmusiła go do śmiechu. Przecież, jeżeli jedzenie jakoś przychodzi samo przez się,
to i z chodzeniem rzecz ma się podobnie.
Popatrzył w stronę drogi i ruszył w jej kierunku. Ku swemu zdumieniu dys-
ponował potężnym odbiciem i wylądował na drodze w dwóch susach lądując
po pierwszym skoku miękko i płynnie, z ciałem gotowym do następnego, bez tur-
180
lania się, utraty równowagi czy uczucia niewygody. Zmieszne, doprawdy, miał
uczucie, że prawie leci.
Spróbował zwyczajnie iść, stwierdzając, że może to z pewnym trudem zro-
bić na czworakach. Najwidoczniej naturalną techniką poruszania się tej rasy były
susy.
Popatrzył wzdłuż drogi w obu kierunkach. Nie widział na dobrą sprawę różni-
cy, w obu kierunkach droga nikła w gęstym podszyciu. Zdecydował więc na chybił
trafił. Nie musiał długo wędrować, by trafić na innych mieszkańców dżungli. Zo-
baczył ich z dużej odległości, kiedy skojarzył, że harmider w koronach drzew nie
jest spowodowany przez ptaki czy owady.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]