[ Pobierz całość w formacie PDF ]

lazła się w jego ramionach, a potem - że ją puści, bo tego nie chciała.
- Lepiej? - spytał. Stojąc z uchem przy jego sercu, usłyszała wibrację jego głosu w piersi.
Podniosła na niego oczy i skinęła głową. Długo wpatrywali się w siebie.
On powoli się pochylił, na tyle wolno, że mogła się cofnąć, gdyby tego nie chciała. Powinna.
Była piękną lodową królową Marca Cirriniego, a on - naiwnym synem właściciela miejscowej korpo-
racji taksówkowej. Ale właśnie z tych powodów - i setek innych - nie cofnęła się.
Ich usta wreszcie się zetknęły i nagle poczuła, że ożywa, z wolna zaczęła topnieć. Nigdy by te-
go nie poczuła, gdyby nie Rawley. Nigdy nie poczułaby własnego serca. Dzięki niemu przekonała się,
że je w ogóle ma. I w zamian złamała jego serce.
Owiał ją zimny wiatr. Wyrwała się z zamyślenia i ujrzą przed sobą niedawno odnowiony za-
jazd, gdzie miał się odbyć bankiet. Rawley otworzył przed nią drzwi. Spojrzała na niego. Wiatr roz-
wiewał mu włosy i szarpał kołnierzem marynarki. Poczuła dziwne zadowolenie, tak jak wtedy, gdy się
jej czasem śnił. Będzie musiała się tłumaczyć przed Livią Lynley-White, ale postanowiła, że tym ra-
zem wybaczy Josey.
Rawley powoli wyciągnął rękę, by pomóc jej wysiąść.
A ona, gwałtownie nabrawszy oddechu, dotknęła go po raz pierwszy od czterdziestu lat.
Następnego popołudnia Adam z korespondencją w ręce, wszedł po schodkach na ganek Cirri-
nich. W końcu zaczął padać śnieg. Od wielu dni czuł, że zanosi się na niego. Zawsze potrafił to prze-
widzieć. Uwielbiał śnieg. Przynajmniej kiedyś. Teraz był dla niego raczej wspomnieniem szczęścia.
Wierzył, że przy tej pogodzie zawsze spotykają go dobre rzeczy, ale to było kiedyś, zanim pewnego
R
L
T
śnieżnego dnia niemal zginął. Z całym rozmysłem zerwał z człowiekiem, którym niegdyś był. Tamten
zachowywał się głupio i beztrosko. Ten, którym stał się teraz, był rozważny i spokojny. Dostał od ży-
cia drugą szansę. I tak miało teraz wyglądać.
Szczerze mówiąc, nie zawsze wydawało mu się to prawdziwym życiem.
Ale tak by powiedział dawny Adam.
Włożył koperty do skrzynki Cirrinich i przez chwilę czekał na Josey. Nie pojawiła się. Zmarsz-
czył brwi i potarł czoło. To głupie. Przecież już się dowiedział, że jest w nim zakochana. Nadal chciał
ją widywać. Nie chciał, żeby coś się zmieniło. Bez namysłu zapukał do drzwi.
Otworzyła mu mała, ładna kobietka o skórze w kolorze karmelu. Przyjrzała mu się z zacieka-
wieniem.
- List? - spytała.
- A, tak. - Sięgnął do skrzynki pocztowej i wyjął korespondencję, którą jej pokazał. Czuł się jak
idiota. - Czy jest Josey?
- Oldsey?
- Nie, Josey.
- W porządku, Heleno, zajmę się tym - odezwała się Josey, nagle pojawiając się za jej plecami.
Helena uciekła, a Josey została sama, nieufnie patrząc na Adama. Nagle jednak przeniosła spoj-
rzenie gdzieś poza niego uśmiechnęła się niespodziewanie.
- Wreszcie zaczęło padać! - zawołała, otwierając siatkowe drzwi. - Od dawna na to czekałam.
Podeszła do balustrady ganku i wyciągnęła rękę. Mokry śnieg zaczął osiadać na jej dłoni. Ko-
chała śnieg. To było dziwne. On o tym wiedział. Wiedział to po trzech latach przychodzenia do jej
drzwi.
- Piękny.
- Napada go dużo. Zwietna wiadomość dla bałwanów - odezwał się Adam, stając obok niej.
Roześmiała się, jakby ta myśl nigdy nie przyszła jej do głowy.
- Nigdy nie zrobiłam bałwana.
- Nie?
Pokręciła głową.
- W tej dzielnicy to zakazane.
Zapatrzył się na jej ciemne, lśniące loki, na cerę tak jasną, że wyglądała jak zimna, świeża śmie-
tanka.
- Nie musisz mnie unikać - powiedział. - Nie ma powodu.
Spoglądała przed siebie, na padający śnieg. Milczała.
- Nic się nie stało. Dobrze mi tak, jak jest - dodał.
- Nie wątpię.
R
L
T
- A to co miało znaczyć?
- Nic.
- Nie, chcę wiedzieć.
- To miało znaczyć, że to ty jesteś obiektem uczucia. Ja nie. - Nagle machnęła rękami, jakby
chciała wymazać to, co powiedziała. - Boże - rzuciła, odwracając się do niego. - Zapomnij, że to po-
wiedziałam.
Uśmiechnął się mimo woli.
- Słuchaj, póki tu jesteś, chcę z tobą porozmawiać o Chloe - dodała, błyskawicznie zmieniając
temat.
Skinął głową, zachęcając ją, by się otworzyła, mówiła, Wszystko, byle nie uciekła.
- Dobrze.
- Chloe ciągle się spotyka z tym całym Julianem, bo on twierdzi, że wie, z kim ją zdradził Jake.
- Cholera - mruknął, zaskoczony. - Powiem Jake'owi.
- Nie, proszę. Spróbuj się tylko dowiedzieć, kto to był, dobrze? Nie chcę się wtrącać do ich
związku. Staram się tylko nie dopuścić, żeby znowu spotkała się z Julianem. Znam kogoś, kogo
skrzywdził. Nie chcę, żeby znowu to zrobił.
Nigdy dotąd o nic go nie pytała. Jak mógłby jej odmówić? Podał jej korespondencję.
- Zobaczę, co da się zrobić.
- Dzięki.
Zawahał się. Niczego nie zmieniaj.
- Miłego Zwięta Dziękczynienia.
- I wzajemnie.
Początkowo śnieg był drobny i wymieszany z deszczem jak białe i srebrne konfetti na balu. To
za mało, uznała Margaret, by odwołać dzisiejszą wizytę u fryzjera. Dzień Dziękczynienia był jutro,
więc dziś miała ostatnią okazję, by zrobić sobie fryzurę przed rozpoczęciem nudnego świątecznego
sezonu towarzyskiego. W tym tygodniu kurier przyniósł jej nową garderobę od Wisemana i Farrowa.
Kazała Josey dwa razy w roku wozić się do Asheville na zakupy w tej starej, ekskluzywnej firmie, ale
odkąd złamała biodro, wnuczka pani Farrow zaczęła przyjeżdżać do niej na branie miary - Margaret
szczyciła się, że od czterdziestu lat nie zmieniła jej się figura - a potem dwa razy w roku wysyłała jej
komplet ubrań, na wiosnę i Boże Narodzenie. W tym roku stroje były w odcieniach soczystej czerwie-
ni, wysmakowanego złota i błękitu w kolorze jej oczu. Zawsze była najlepiej ubraną kobietą w Aysym
Stoku. Nie panowała nad swoim ciałem pod wieloma względami - nad jego nieprzewidywalnymi ko-
śćmi i skórą jak bibułka - ale na ładne ubrania i piękne włosy miała wpływ. Nawet Livia Lynley-White [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • girl1.opx.pl
  •