[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ubiorem przypominający chłopaka sprzed trzech minut, zagulgotał jak olbrzymi indor z
wolem wielkości dwudziestolitrowej baryłki, po czym śmignął, cholernie szybko, ku moim
kolanom. Tylko dlatego, że po wyszarpnięciu miecza i tak byłem w nieco chwiejnym
odskoku, udało mi się zmienić go w skok w bok. Guimon przeleciał obok wyprężony, usiłując
sięgnąć mnie lewą łapą. Szpony, jakie się pojawiły zamiast paznokci, a co tam paznokci!
całych palców, smagnęły mnie po lewej goleni. Zapiekło, ale i guimon, zakosztowawszy
kontaktu ze srebrem w bieliznie, syknął, szarpnął łapskiem i zamiast wylądować na czterech
kończynach, zwalił się na bok. Podskoczyłem i ciąłem w lewą łydkę, a ponieważ niemal nie
zareagował, usiłując się podnieść, opierając na sparaliżowanej najwyrazniej łapie, ciąłem
drugi raz, w drugą nogę. Jeśli nie mogę go zabić od razu srebrem czy alsternem, mogę go
kroić, dopóki nie znajdzie się sposób na bardziej radykalne i efektywne sposoby uśmiercenia.
Z przeciętych nogawek spodni wypłynęła wolno tłusta, połyskująca srebrem w świetle
latarń, a w rzeczywistości zielona gęsta ciecz. Jak w kinowym horrorze. Chlasnąłem guimona
w kark brzęknęło, jakby miał tam metalową kryzę. Przekręcił się na bok i sięgnął w moją
stronę prawą łapą. Uskoczyłem i szybko obiegłem go jeszcze raz. Przy okazji rzuciłem okiem
na Jerzego. Właśnie zaszedł swojego kiwającego się przeciwnika z boku i od dołu wbił mu
swoją klingę aż po mózg. Gdy się odwracałem, wymierzył zdychającemu guimonowi
kopniaka w klatkę piersiową, czy co on tam w tym miejscu miał, chyba po to tylko, by szybko
odzyskać ostrze.
Było dobrze. Obiegłem swojego przeciwnika, niemrawo gramolącego się z ziemi, i
jeszcze raz ciąłem w kark. Z całej siły. Niemal odjęło mi rękę od zderzenia miecza z czymś
twardym na jego karku. Zyskałem tylko tyle, że siła uderzenia powaliła ponownie guimona na
ziemię. Gdy zaczął się podnosić, a ja wybierałem miejsce kolejnego ciosu, już nie karku,
pojawił się obok mnie Jerzy. Uniósł klingę i ciął też w kark; nie zdążyłem go ostrzec. I
dobrze, że nie zdążyłem ostrze z alsternem przeszło przez kark potwora bez większego
trudu. Ciało wyrzuciło wszystkie cztery kończyny na boki i przywarło w drobnych drgawkach
do ubitego żwiru alejki.
Głowa potoczyła się dobry metr, zatrzymała się, znieruchomiała, z nosem nienaturalnie
wbitym w grunt. Powinna się przeturlać na bok, powinna! Poczułem, że mam usta pełne śliny.
Zacisnąłem wargi. Głowa nagle się poruszyła jakaś jeszcze funkcjonująca siła, jakieś
szczątki energii kazały guimonowi poruszać się za pomocą ruchu warg. Odwracał głowę
wolno, barwiąc jasny żwir ciemnozieloną breją. Jerzy obszedł głowę i kopniakiem posłał ją w
gęstwinę irg.
Mój już się rozpadł rzucił i parsknął śmiechem. Wydawało mi się, że pokonałem
torsje.
W mordę... Jak szedł ten... dowcip o odciętej głowie? wymamrotałem.
I zanim mi odpowiedział, zwymiotowałem.
ROZDZIAA 14
Po południu spenetrowaliśmy niezależnie od siebie wadowickie centrum, rynek i okolice,
dowiedzieliśmy się, że autentycznej cukierni, tej Karola Hagenhubera, od papieskich
kremówek już nie ma, że na jej miejscu jest sklep, ale trwają dyskusje o odtworzeniu stanu
sprzed wojny, z okresu matury JP2. Największy opór stawia aktualny właściciel innej
cukierni, na którą spływa splendor i profity. Rzeczywiście, każdy przyjezdny paraduje z
pyskiem oklejonym cukrem pudrem i syropem, a nie kremem z zakupionych kremówek.
Widziałem vana, który onegdaj był w Toruniu. Widziałem cukiernię, pachnącą,
przyznaję, apetycznie. Nasłuchałem się opowieści o niewidomym cukierniku, twórcy owego
cuda, pochłanianego przez turystów. Miejscowi przyznawali bez specjalnej atencji, że mieli to
w ustach, ale raz i więcej nie chcą. De gustibus non disputandum est... Widziałem też
gruzińskiego kierowcę, towarzysza i przewodnika owego niewidomego.
Ten kierowca to guimon, na sto procent. Siedzieliśmy w zajezdzie na peryferiach
miasteczka. Jerzy już czwarty raz w tym tygodniu opychał się bigosem, ja wytwornie
piłowałem podwójną wątróbkę wieprzową pierwsza, pojedyncza, okazała się na tyle dobra,
że pozwoliłem sobie na drugi zastrzyk cholesterolu. Ale wyczuwam coś jeszcze, coś
gorszego. Niemal jestem pewien, że Fn thal tu jest. W rynku...
Drogą dedukcji, którą to drogę mam wydeptaną po kostki wymamrotałem, wpychając
do ust kolejny, otoczony gęstym sosikiem kawałek wieprzowego podroba dochodzę do
wniosku, że tym Fn thalem jest niewidomy geniusz cukierniczy. Udziela się, z tego co wiem,
w tutejszej bazylice, zdarza mu się służyć do mszy. Oczywiście zaopatruje w wypieki
plebanię na każdą okazję.
Drogą dedukcji?
Dobra, nie dedukcji, tylko wypytałem ludzi...
I?
I widziałem tego cukiernika. Miałeś rację, nie da się pomylić jego oczu z oczami
zwykłych ludzi.
I albo dokonuje zwiadu, albo sączy jakieś świństwo w uszy i żołądki jedzących. Jerzy
skinął głową. Ale już niedługo. Uśmiechnął się mściwie.
Pomyślałem, że nie chciałbym, żeby się tak uśmiechał na myśl o mnie.
Przed tarasem przedefilowało stadko, może z tuzin dziewczynek w szkockich
spódniczkach i śnieżnobiałych bluzeczkach. Jerzy cmoknął i zapytał:
W dawnych czasach najezdzcy, zdobywszy miasto, mordowali obrońców i gwałcili
kobiety. Wtedy to dumni ale i kochający życie Szkoci zaczęli nosić spódniczki.
Pośmialiśmy się. Ale generalnie atmosfera nie była radosna. Jakieś smętne myśli zajęły
bez hałasu i zamieszania większość mojego umysłu. I jeszcze coś mnie ugniatało. Ziarnko
piasku na desce klozetowej... Kiedy ustawiałem toledo na płatnym parkingu strzeżonym, już
niemal uświadomiłem sobie, co to może być, ale parkingowy zagadał coś i wytrącił mnie z
transu. Trudno. Dowiem się pózniej, co mnie tak dręczy.
Zacisnąłem zęby i zmusiłem się do porzucenia defetystycznego, działającego sabotująco
mózgu; zastanawiałem się chwilę nad piwem i uznałem, że mogę. Było ciepłe, słoneczne
jesienne popołudnie, do zmroku mieliśmy dobre sześć godzin wcześniej nie zaatakujemy
przecież poczciwego kaleki z rękami ubielonymi mąką i cukrem pudrem i duszą zalaną
obrzydliwym smrodem Cthulhu. Zawołałem kelnera i zamówiłem żywca z butelki. Nie mam
trwałej dobrej oceny piwa beczkowego w lokalu z niewielką klientelą za długo złocisty
napój zalega w przewodach, by był smaczny i nie skisł. Choć generalnie dobre beczkowe
smakuje mi bardziej niż butelkowe, czy broń Boże! puszkowe. Jerzy dołączył się do
zamówienia. Gdy kelner odszedł, zapytał:
Czy to naprawdę najlepsze polskie piwo?
Kwestia gustu. Wiesz, pewien wnuczek zapytał dziadka, czy mu smakuje żywiec. A
dziadek na to: Niezłe, Piotrusiu, niezłe. Ale jakbym się tak nie przykładał do walki podczas
drugiej wojny światowej, to pilibyśmy teraz warsteinera! .
Taki sobie dowcip, takie sobie piwko. Zatem je popijaliśmy. Syci do przesady.
Trochę dziwne to... bąknął w końcu Jerzy.
%7łe tak oryginalnie zapytam: co? zakpiłem. To tylko guimony, pomioty Cthulhu, i
ich generał, czy książę! Oni się tylko rozsypują w pył i proch, dotknięci dobrą bronią czy
trafieni dobrym pociskiem. Co tu dziwnego?
Nie, ta lokalizacja... Miasto, kojarzące się z papieżem... Wzruszył ramionami.
Niemal święte, jeśli dobrze wiem.
Niby dlaczego? zapytałem leniwie.
Noo... Tu się urodził? I to ty wychylił się do mnie Polak, się mnie pytasz?
Widzisz, ja jestem trochę nietypowym Polakiem. Nietypowo myślę, ale i tak ja,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]