[ Pobierz całość w formacie PDF ]

siedział na jej kapeluszu, drugi na ramieniu, błyszczące oczko gołębie wyzierało z kieszeni jej
żakietu, a inne spośród fałd spódnicy.
- Hm - mruknął niespokojnie dozorca. - Czy to nie za pózno dla ciebie na wychodzenie
z domu?
Trzymając się mocno swego cienia, podszedł do Ptaszniczki.
- Wiem, że jest pózno, mój kochany. Ale musiałam przyjść. Bo tu nie o mnie chodzi,
tylko o ptaszki, które pogubiły swoje cienie.
- Przepraszam was, moi drodzy - odezwał się cień Ptaszniczki, uśmiechając się do Jane-
czki i Michasia. - Ale muszę iść tam, gdzie moje miejsce. Takie, widzicie, jest prawo. Hej,
babciu! - zawołał łagodnie. - Pewnie mnie szukasz?
- Pewnie, że cię szukam! - odparła z uśmiechem Ptaszniczka. - Ja mam ptaszki, a ty
masz cienie. Nie wiem, co lepsze, ale w każdym razie powinny być razem.
Cień Ptaszniczki dał znak ręką, a Ptaszniczka zachichotała zadowolona. Teraz bowiem
pod każdym siwym gołąbkiem biegł ciemny cień.
- Pokarm dla ptaszków! - zawołała wesoło.
- Dwa pensy torebka! - zawołał jej cień.
- Dwa pensy, cztery pensy, sześć pensów, osiem pensów, to razem dwadzieścia cztery
pensy. Nie, chyba nie. Mniejsza z tym! Zapomniałem dodawać! - Pan Banks przesunął się
wolno wzdłuż parku niosąc przerzucony przez ramię płaszcz kąpielowy. Ręce miał wyciąg-
nięte prosto przed siebie i szedł z zamkniętymi oczyma.
- Tu jesteśmy, tatusiu! - zawołali Janeczka i Michaś. Ale pan Banks nie zwrócił na nich
uwagi.
- Mam teczkę i gazety, ale czegoś mi brak...
- Niech go ktoś odprowadzi do domu! - zawołały cienie. - To lunatyk. Spaceruje we
śnie!
Jeden z cieni, w cieniu płaszcza i melonika, podbiegł do pana Banksa.
- No dobrze już, dobrze! Już ja wszystko obliczę. Wracaj do łóżka.
Pan Banks posłusznie zawrócił, a jego uśpiona twarz rozpromieniła się.
- Zdawało mi się, że czegoś mi brakuje - mruknął. - Ale chyba musiałem się pomylić. -
To mówiąc ujął swój cień pod ramię i powędrowali razem.
- Kto szuka, ten znajdzie, co? - Ptaszniczka trąciła swój cień. - Och, przepraszam,
ekscelencjo - dodała z dworskim ukłonem. - To nie było przeznaczone dla pana!
Główną Aleją parku kroczył pan burmistrz w towarzystwie dwóch radnych. Ich wspa-
niałe togi powiewały na wietrze, a złociste łańcuchy, oznaki urzędu, dzwoniły.
- Spodziewam się, że ekscelencja dobrze się czuje - szepnęła uprzejmie Ptaszniczka.
- Wcale nie - odburknął burmistrz. - Czuję się bardzo zle.
- yle, drogi chłopcze? - krzyknęła Bajkosia wytańcowując z Krową. - Ten, kto na czczo
zje jabłuszko, nie wie, co to lek i łóżko, mówiłam zawsze memu praprawnukowi, który był
trzykrotnie burmistrzem Londynu. Nazywał się Whittington, może pan o nim słyszał?
- Chciała pani pewnie powiedzieć prapradziadek - burmistrz spojrzał na nią wyniośle.
- Nic podobnego! Tak powiedziałam, jak było. Ale co pana gnębi?
- Okropna rzecz, proszę pani... Zgubiłem...
Rozejrzał się po parku i jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy.
- To! - zawołał wskazując ręką. Nie opodal bowiem znajdował się jego wspaniały cień
usiłujący schować się za Anię i Franię.
- Do licha! - jęknął cień. - Jesteś niemożliwy! Nie możesz się obejść beze mnie nawet
przez jedną noc? Gdybyś wiedział, jak męczą mnie te wszystkie twoje ceremoniały! A jeśli
chodzi o audiencję u króla...
- Pewnie, że nie mogę się obejść - odparł burmistrz. - Nie mógłbym w żaden sposób
pokazać się publiczności bez odpowiedniego cienia. To niewłaściwa i nawet wprost nieprzy-
zwoita propozycja.
- Ale nie powinieneś być aż taki wyniosły. Przecież jesteś tylko burmistrzem, a nie
kalifem Bagdadu!
- Hep! - dozorca zdławił w sobie czkawkę, a burmistrz zwrócił się do niego surowo.
- To wasza wina - powiedział. - Znacie przepisy i sami je naruszacie. Jak można urzą-
dzać zabawę w parku! Ciekaw jestem, co jeszcze wymyślicie? Nie ma rady, ale będę musiał
pomówić z lordem kanclerzem.
- To nie moja zabawa, ekscelencjo! Proszę się zlitować nade mną! Proszę pomyśleć o
mojej starej...
- Nie martw się o mnie, Fred! - przerwała mu Ptaszniczka i strzepnęła palcami.
W jednej chwili gromada gołąbków rozwinęła skrzydła i pofrunęła w stronę burmistrza.
Siadały mu na głowie, na nosie, łaskotały mu szyję, wciskały się pod jego togę.
- Dajcie spokój! Dajcie spokój! Jestem bardzo łaskotliwy! - i burmistrz mimo woli
wybuchnął głośnym śmiechem. - Zabierzcie zaraz te ptaki - zwrócił się do dozorcy. - Niech
mnie przestaną łaskotać, cha, cha, cha!
Burmistrz wybuchał salwami śmiechu, skręcał się i wirował wśród tańczących, usiłując
uwolnić się od gołębi.
- Tylko nie w podbródek! Zlitujcie się! Och, teraz mam jednego w rękawie! Cha, cha, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • girl1.opx.pl
  •