[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jakieś ostre szczęki zawadziły o jego łydkę, wyciągnięte ręce dotknęły krępego,
szczeciniastego korpusu.
Barbarzyńca zmusił się do głębokiego wdechu nieczystego powietrza, ugiął nogi i odbił się
w górę, próbując złapać drzewa ponad sobą. Dłonią chwycił jakiegoś konaru i podciągnął się
na gałąz. Szczęki pająków na dole hałaśliwie kłapały.
Ale za chwilę złowroga zielona horda poczęła wspinać się na drzewa, ze zręcznością
niebywałą jak na tak masywne stworzenia. Conan balansował na śliskiej i kołyszącej się
gałęzi. Zerknął w górę, szukając dalszych gałęzi, ale w jego zasięgu nie było żadnej.
Zwiatło księżyca zniknęło całkowicie, została tylko delikatna poświata, wystarczająca, by
móc rozejrzeć się w otoczeniu. Zciana drzew rozciągała się wszędzie i była nie do pokonania.
Sterczące konary wginały się dziwnie splątane razem w drewnianych uściskach.
Cymmerianin zauważył, że pnie zwężają się stopniowo, ku górze. Błyskawicznie przyszedł
mu do głowy plan, żeby spróbować wspinaczki. Podskoczył wysoko, jak tylko zdołał,
zarzucił ręce wokół pnia i rozpoczął posuwać się na górę.
Paręnaście metrów niżej mroczni łowcy szli jego śladem. Odnóża, jak posmarowane
klejem, przywierały mocno do śliskiego drewna.
Conan wbijał paznokcie w wilgotną korę, nogami niezgrabnie obejmował pień drzewa.
Pieniące się szczęki rzucały się w stronę nóg wojownika, opluwając mu stopy kroplami
lepkiego śluzu.
Cymmerianin przywarł do drzewa i podciągnął się tak gwałtownie w górę, że zerwał sobie
paznokieć z jednego palca. Nie bacząc na ból, usiłował uniknąć zaciśnięcia się kleszczy na
swojej stopie. Puścił pień wciskając dłonie między drzewo, po którym się wspinał i drzewo
obok. Napiął mięśnie ramion i całą swą siłę skupił w rękach, rozpaczliwie starając się
rozdzielić dwa drzewa. Gdyby zdołał jakoś rozsunąć je odrobinę, by prześlizgnąć się między
nimi. Zatrzasnęłyby się potem za nim, udaremniając pościg.
Wziął oddech tak głęboki, że aż poczuł ostry ból w płucach i na ten wysiłek odezwały się
wszystkie zadane mu rany z ostatnich kilku dni. Drzewa poruszyły się nieznacznie, przerwa
była na trzy centymetry, ale nie więcej.
Conan poczuł gorący ból w łydce, gdy najbliższy pająk zatopił w niej swe szczęki. Z
dzikim okrzykiem, barbarzyńca wypuścił z siebie powietrze. Jego mięśnie potężnie
nabrzmiały, ramiona naprężyły w wielkim napięciu. Drzewa rozchyliły się poddane
niezwykłej sile. Conan błyskawicznie przecisnął się między nimi, czując potworne, palące
draśnięcie szczęk pająka, gdy ześlizgiwały się po jego nodze, przecinając ciało aż po kostkę.
Bestia rzuciła się ku otworowi między drzewami, zawzięcie ścigając ofiarę. Jej bulwiaste
ślepia zalśniły w dzikiej furii, spragniona, mokra od soków gęba, już się rozwarła. W
blednącej księżycowej poświacie krew wytoczona z nogi Conana błyszczała na jej szczękach.
Ale Cymmerianin znalazł się już po drugiej stronie ściśniętych drzew. Pnie zatrzasnęły się
na łbie złośliwego stworzenia. Trzasnął jak winogrono zgniecione silnymi palcami i mózg
rozprysnął się na wszystkie strony.
Zdyszany Conan spadł na ziemię, nie miał sił dłużej utrzymać się na drzewie. Błotnista
gleba złagodziła uderzenie. Słyszał, jak po drugiej stronie z drzew prześladowcy wydają z
siebie wściekłe syki niepocieszeni, że zdobycz wymknęła się niespodziewanie.
Cymmerianin rozejrzał się po nowym otoczeniu. Drzewa kończyły się nagle w miejscu, w
którym się przedostał. Lekko odrętwiały na skutek kolejnej porcji pajęczego jadu, leżał na
rozległej polanie.
Oparł się o drzewo. Ochłodził ranę na nodze garścią wodnistego błota. Ta prosta czynność
kosztowała go wiele wysiłku. Był słaby, ręce zwisły mu luzno, jakby były przymocowane do
ramion tylko sznurkami. W oczach mieniły mu się różne kolory i zaraz zaczął dostawać
dreszczy. Ale na szczęście nie stracił przytomności i czekał, aż nabierze w sobie trochę sił.
Gdy zaczął wyrazniej widzieć, spojrzał w górę i osłupiał ze zdumienia. Stał przed wysoką,
lekko zaokrągloną ścianą olbrzymiego zamku. Jego rozmiary mogłyby konkurować z
najpotężniejszą aquilońską fortecą. Był tak ogromny, że łatwo pomieściłoby w swoim
wnętrzu całą wioskę.
Conan myślał, że upadek zmącił mu umysł. A może była to jakaś gra cieni? Niebo powoli
zabarwiało się błękitem wczesnego świtu, co znacznie poprawiało widoczność. Przymykając
oczy, barbarzyńca wziął kilka spokojnych, równych oddechów i potrząsnął głową, by
rozproszyć majaki. Gdy spojrzał znów, dziwna budowla stała tak jak wcześniej. Zciana tkwiła
jak masywny grobowiec, milczący i srogi, kamienny wartownik, strzegący tego co spoczywa
w jego sercu.
Wojownik leżał nieruchomo, jak zaczarowany, słuchał cichnących skrzeków swych
niedoszłych zabójców, którzy widocznie wracali do swych skrytych legowisk. Czy
zrezygnowali z pościgu, czy też może umykali przed jasnością dnia, Conan nie wiedział.
Cieszył się po prostu, że udało mu się uciec.
Pierwsze promienie słońca dotknęły czubków drzew, rozpraszając też po części grozę, jaką
budził zamek. Gapiąc się tak na kamienną budowlę, Conan ziewnął, strudzony po nocnych
zdarzeniach w lesie. Ból ramion był niesamowicie dojmujący, ale Cymmerianin był teraz
pochłonięty wpatrywaniem się w dziwaczny cud, u którego stóp się znalazł.
Gdy niebo jeszcze bardziej pojaśniało, zauważył, że budowla jest w stanie upadku.
Niektóre potężne kamienie poprzemieszczały się, jakby zmęczone się wiekami tkwienia w
jednym miejscu przez wieki. Rysy i pęknięcia znaczyły całą powierzchnię zamku, jak
zmarszczki twarz starca.
Przechylił głowę, by obejrzeć blanki. Tam pozostałości zdobień tkwiły nierówno, jak
odłamki zmurszałych zębów w otwartej szczęce. Za ścianą widać było kruszący się minaret,
ze zniszczonej, strzelistej wieży został jedynie kawałek.
Conan nie bardzo wiedział, jak dostać się do środka. Choć zamek był zniszczony i
najwyrazniej nie zamieszkany, wyglądał na niedostępny. Jego istnienie na tym dziewiczym,
zapomnianym lądzie było intrygującą zagadką. Czyje ręce go wzniosły i skąd wzięto tyle
kamieni? I dlaczego dżungla nie wchłonęła go jeszcze?
Nowe spostrzeżenie zaniepokoiło Conana. Tam, gdzie kończyła się ściana drzew, na
polanie nie widać było ani pnączy, ani liści, ani nawet pojedynczego zdzbła trawy. Na terenie
otaczającym zamek nie było niczego zielonego czy żywego. Nawet insekty unikały tego
miejsca. Całkowity brak życia nie wróżył nic dobrego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]