[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Full leisurely we glide...
Lewis Carroll
Andrzej Sapkowski
Złote popołudnie
Popołudnie zapowiadało się naprawdę ciekawie, jako jedno z tych wspaniałych
popołudni, które istnieją wyłącznie po to, by spędzać je na długotrwałym i słodkim far niente,
aż do rozkosznego zmęczenia się lenistwem. Rzecz jasna, błogostanu takiego nie osiąga się ot
tak sobie, bez przygotowania i bez planu, uwaliwszy się w pozycji horyzontalnej byle gdzie.
Nie, moi drodzy. Wymaga to poprzedzającej aktywności, tak intelektualnej jak i fizycznej. Na
nieróbstwo, jak mawiają, trzeba sobie zapracować.
Aby tedy nie stracić ani jednej ze ściśle wyliczonych chwil, z których zwykły się składać
rozkoszne popołudnia, przystąpiłem do pracy. Udałem się do lasu i wkroczyłem doń,
lekceważąc ostrzegawczą tabliczkę BEWARE THE JABBERWOCK, ustawioną na skraju.
Bez zgubnego w takich razach pośpiechu odszukałem odpowiadające kanonom sztuki drzewo
i wlazłem na nie. Następnie dokonałem wyboru właściwego konara, kierując się w wyborze
teorią o revolutionibus orbium coelestium. Za mądrze? Powiem więc prościej: wybrałem
konar, na którym przez całe popołudnie słońce będzie wygrzewać mi futro.
Słoneczko przygrzewało, kora pachniała, ptaszęta i owady śpiewały na różne głosy swą
odwieczną pieśń. Położyłem się na konarze, zwiesiłem malowniczo ogon, oparłem podbródek
na łapach. Już miałem zamiar zapaść w błogi letarg, już gotów byłem zademonstrować
całemu światu bezbrzeżne lekceważenie, gdy nagle dostrzegłem ciemny punkt na dalekim
horyzoncie.
Punkt zbliżał się szybko. Uniosłem głowę. W normalnych warunkach może nie
zniżyłbym się do skupiania uwagi na zbliżających się ciemnych punktach, albowiem w
normalnych warunkach takie punkty w większości wypadków okazują się ptakami. Ale w
Krainie, w której chwilowo zamieszkiwałem, nie panowały normalne warunki. Lecący po
niebie ciemny punkt mógł przy bliższym poznaniu okazać się fortepianem.
"
Statystyka po raz nie wiadomo który okazała się jednakowoż być królową nauk.
Zbliżający się punkt nie był, co prawda, ptakiem w klasycznym znaczeniu tego słowa, ale też
i daleko było mu do fortepianu. Westchnąłem, albowiem wolałbym fortepian. Fortepian, o ile
nie leci po niebie razem ze stołkiem i siedzącym na stołku Mozartem, jest zjawiskiem
przemijającym i nie drażniącym uszu. Radetzky natomiast - albowiem to właśnie Radetzky
nadlatywał - potrafił być zjawiskiem hałaśliwym, upierdliwym i męczącym. Powiem nie bez
złośliwości: to było w zasadzie wszystko, co Radetzky potrafił.
- Czy nie miewają koty na nietoperze ochoty? - zaskrzeczał, zataczając koła nad moją
głową i moim konarem. - Czy nie miewają koty na nietoperze ochoty?
- Spierdalaj, Radetzky.
- Aleś ty wulgarny, Chester. Haaa - haaa! Do cats eat bats?
Czy nie miewają koty na nietoperze ochoty?
A czy nie miewają czasami na koty nietoperze ochoty?
- Najwyrazniej pragniesz mi o czymś opowiedzieć. Zrób to i oddal się.
Radetzky zaczepił pazurki o gałąz powyżej mojego konara, zawisł głową w dół i zwinął
błoniaste skrzydełka, przybierając tym samym sympatyczniejszy dla moich oczu wygląd
myszy z Antypodów.
- Ja coś wiem! - wrzasnął cienko.
- Nareszcie. Natura jest nieogarnięta w swej łaskawości.
- Gość! - zapiszczał nietoperz, wyginając się jak akrobata. - Gość zawitał do Krainy!
Wesoooooły nam dzień nastaaaał! Mamy gościa, Chester! Prawdziwego gościa!
- Widziałeś na własne oczy?
- Nie... - stropił się, strzygąc wielkimi uszami i śmiesznie poruszając połyskliwym
guziczkiem nosa. - Nie widziałem. Ale mówił mi o tym Johnny Caterpillar.
Miałem przez moment chęć zganić go surowo i nie przebierając w słowach za zakłócanie
mi sjesty poprzez rozpuszczanie niepotwierdzonych plotek, powstrzymałem się jednak. Po
pierwsze, Johnny "Blue" Caterpillar miał wiele przywar, ale nie było wśród nich skłonności
do bujdy i konfabulowania.
Po drugie, goście w Krainie byli rzeczą dość rzadką, zwykle bulwersującą, ale tym
niemniej zdarzającą się wcale regularnie. Nie uwierzycie, ale raz trafił się nam nawet Inka,
kompletnie odurniały od liści koki czy innej prekolumbijskiej cholery. Z tym dopiero była
uciecha! Plątał się po całej okolicy, zaczepiał wszystkich, gadał w niepojętym dla nikogo
narzeczu, krzyczał, pluł, bryzgał śliną, wygrażał nam nożem z obsydianu. Ale wkrótce
odszedł, odszedł na zawsze, jak wszyscy. Odszedł w sposób spektakularny, okrutny i krwawy.
Zajęła się nim królowa Mab.
I jej świta, lubiąca określać się mianem "Władców Serc". My nazywamy ich po prostu
Kierami. Les Coeurs.
- Lecę - oznajmił nagle Radetzky, przerywając moją zadumę. - Lecę powiadomić innych.
O gościu, znaczy się. Bywaj, Chester.
Wyciągnąłem się na konarze, nie zaszczycając go odpowiedzią. Nie zasługiwał na żaden
zaszczyt. W końcu, ja byłem kotem, a on tylko latającą myszą, nadaremnie usiłującą
wyglądać jak miniaturowy hrabia Dracula.
"
Co może być gorszego od idioty w lesie?
Ten z was, który krzyknął, że nic, racji nie miał. Jest coś, co jest gorsze od idioty w lesie.
Tym czymś jest idiotka w lesie.
Idiotkę w lesie - uwaga - poznać można po następujących rzeczach: słychać ją z
odległości pół mili, co trzy lub cztery kroki wykonuje niezgrabny podskok, nuci, mówi do
siebie, leżące na ścieżce szyszki stara się kopnąć, żadnej nie trafia.
A gdy dostrzeże was, leżących sobie na konarze drzewa, mówi "Och", po czym gapi się
na was bezczelnie.
- Och - powiedziała idiotka, zadzierając głowę i gapiąc się na mnie bezczelnie. - Witaj,
kocie.
Uśmiechnąłem się, a idiotka, choć i tak niezdrowo blada, zbladła jeszcze bardziej i
założyła rączki za plecy. By ukryć ich drżenie.
- Dzień dobry, Panie Kotku - wybąkała, po czym dygnęła niezgrabnie.
- Bonjour, ma fille - odpowiedziałem, nie przestając się uśmiechać. Francuzczyzna, jak
się domyślacie, miała na celu zbicie idiotki z pantałyku. Nie zdecydowałem jeszcze, co z nią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]