[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- A niech sobie idzie za mną, byleby nie odsuwał bezpiecznika - odparłem ze znużeniem. - Nie po to
przejechałem taki szmat świata, żeby któryś z pańskich ludzi zastrzelił mnie tylko dlatego, że się zaplątał we
własne nogi.
Ruszyliśmy gęsiego, w milczeniu. Anderson z latarką w ręku szedł na czele, Allison i jeszcze jeden
marynarz zamykali pochód. Byłem otępiały i czułem się ogólnie paskudnie. Na wschodzie zza horyzontu
wyjrzały szarawe przebłyski świtu. Uszliśmy jakieś trzysta jardów ledwie widoczną ścieżką prowadzącą
pośród karłowatych palm i niskich krzewów, gdy nagle pilnujący mnie marynarz coś krzyknął. Zbliżył się do
mnie i zawołał:
- Poruczniku!
Anderson zatrzymał się i odwrócił.
- O co chodzi, Allison?
- Ten człowiek jest ranny. Poważnie ranny. Proszę spojrzeć na jego lewe ramię.
Wszyscy spojrzeli na moje lewe ramię, a już z największym zainteresowaniem ja sam. Mimo iż płynąc
starałem się nie używać tej ręki, wysiłek otworzył mi rany, bo całe ramię miałem zalane krwią. Słona woda
rozprowadziła krew tak, że ręka wyglądała dużo gorzej niż powinna, za to lepiej oddawała moje
samopoczucie.
Moje uznanie dla Andersona rosło z każdą chwilą. Podporucznik nie tracił czasu na wyrazy współczucia i
biadolenie.
- Mogę oderwać ten rękaw? - zapytał tylko.
- A proszę bardzo - odparłem. - Tylko żeby mi pan przy okazji nie oderwał ramienia. Zdaje się, że wisi na
włosku.
Anderson nożem Allisona odciął mi rękaw. Ujrzałem, jak jego szczupła, inteligentna twarz ściąga się na
widok ran.
- To robota waszych przyjaciół z kopalni fosforanów?
- Właśnie. Mieli psa.
- Wdała się tu chyba jakaś infekcja, gangrena albo jedno i drugie. W każdym razie wygląda to paskudnie.
Całe szczęście, że mamy tu lekarza wojskowego. Proszę to potrzymać - rzekł do Marie, podając jej latarkę.
Zdjął koszulę, porwał ją na kilka szerokich pasów i ciasno zabandażował mi ramię. - Na infekcję to nie
pomoże, ale zatamuje krwotok. Cywile mieszkają najwyżej pół mili stąd. Wytrzyma pan? - Rezerwa ulotniła
się z jego głosu, widok mojej lewej ręki podziałał jak referencje od Pierwszego Lorda Admiralicji.
- Wytrzymam. Nie jest tak zle.
Dziesięć minut pózniej z szarówki wychynął długi, niski budynek. Andersen zapukał do drzwi, wszedł do
środka i włączył górne światło.
Wnętrze przypominało stajnię. Jedną trzecią pomieszczenia zajmowało coś w rodzaju wspólnego salonu, a
resztę dwa rzędy klitek o wymiarach osiem stóp na osiem, przedzielonych wąskim korytarzem. Każda miała
osobne drzwi; przepierzenia między nimi nie sięgały sufitu. Na wyposażenie salonu składała się brązowa
wykładzina podłogowa, dwa małe stoliki z przyborami do pisania oraz siedem czy osiem płóciennych i
trzcinowych krzeseł. Jak na prawdziwy dom to trochę za mało, ale jak na coś, co po wyjezdzie marynarki
rozsypie się w proch, było tego w sam raz.
Anderson ruchem głowy wskazał mi krzesło. Nie musiał powtarzać zaproszenia. Stanął w niewielkiej
wnęce, podniósł słuchawkę telefonu, którego wcześniej nie zauważyłem, i pokręcił korbką prądnicy. Po
chwili odwiesił słuchawkę.
- Cholerny grat - rzucił z irytacją. - Zawsze siada, jak jest najbardziej potrzebny. Przykro mi, Allison, ale
czeka cię dłuższy spacerek. Przeproś ode mnie porucznika Brookmana i sprowadz go tu z jego torbą
lekarską. Wytłumacz mu dlaczego. A kapitanowi powiedz, że przyjdziemy, jak tylko się da.
Allison wyszedł. Spojrzałem na Marie, siedzącą po drugiej stronie stolika, i uśmiechnąłem się. Moje
pierwsze wrażenie dotyczące Andersona było fałszywe, oby wszyscy byli równie operatywni jak on.
Ogarnęła mnie przemożna pokusa, aby zamknąć oczy i zasnąć, ale pomyślałem o zakładniczkach w rękach
Witherspoona i Hewella i cała senność minęła.
Otworzyły się drzwi pierwszej kabiny po lewej i na korytarz wyszedł wysoki, przedwcześnie posiwiały
chudzielec w samych spodenkach. Zsunął na czoło grube okulary w rogowej oprawie, ścierając sen z oczu.
Poznał Andersona i już miał się odezwać, gdy naraz ujrzał Marie i pierzchnął do siebie z dziwnym piskiem.
Nie on jeden się zdziwił, jego zaskoczenie ani się umywało do mojego. Opierając się o stół, wstałem
powoli - Bentall na swój niezrównany sposób dawał do zrozumienia, że oto ujrzał przed sobą ducha. Wciąż
jeszcze sprawiałem takie wrażenie, gdy okularnik wrócił otulony w długi, sięgający kostek szlafrok. Tym
razem najpierw zobaczył mnie. Stanął jak wryty, przyjrzał mi się, wysuwając głowę osadzoną na długiej,
chudej szyi i podszedł do mnie powoli.
- Johnny Bentall? - Wyciągnął rękę i dotknął mego ramienia, prawdopodobnie sprawdzając, czy aby nie
jestem zjawą. - Johnny Bentall!
Przymknąłem rozdziawione szczęki na tyle, by móc się odezwać.
- We własnej osobie. Prawdę mówiąc, ja też nie spodziewałem się zastać pana tutaj, doktorze Hargreaves. -
Ostatnio widzieliśmy się ponad rok temu, kiedy pracował u Hepwortha jako szef działu hipersoniki.
- A ta pani? - Nawet w najbardziej stresowych sytuacjach wychodził z niego pedant do szpiku kości. 
Pańska żona, Bentall? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • girl1.opx.pl
  •