[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Odświeżacz powietrza w aerozolu. - Był to pojemnik z gazem obezwładniającym, rzekomy
produkt firmy Prestige.
Branson wziął go do ręki.
- Sandałowiec - stwierdził. - Gustuje pan w egzotycznych zapachach. - Potrząsnął
pojemnikiem i usłyszawszy chlupotanie wewnątrz, odstawił go na miejsce.
O Hare miał nadzieję, że nie widać, jak pot występuje mu na czoło. W końcu Branson
zwrócił uwagę na leżącą na podłodze dużą skrzynię z impregnowanego drewna.
- A to co?
O Hare nic nie odpowiedział. Branson spojrzał na niego. Doktor niedbale oparł łokieć o
szafkę, a jego twarz wyrażała równocześnie z trudem ukrywane zniecierpliwienie i pełną znudzenia
obojętność.
- Słyszał pan, co powiedziałem?
- Słyszałem. Mam już pana dość, Branson. Grubo się pan myli, oczekując ode mnie
posłuszeństwa czy szacunku. Zaczynam podejrzewać, że jest pan analfabetą. Nie widzi pan tych
dużych czerwonych liter? Jest tam napisane "zestaw kardiologiczny". To sprzęt pierwszej pomocy
dla pacjentów, którzy dostali ataku serca albo u których może on w każdej chwili wystąpić.
- Po co ta duża, czerwona plomba z przodu?
- Ta plomba to jeszcze nie wszystko. Cały zestaw jest hermetycznie zamknięty. Przed
opieczętowaniem skrzyni sterylizuje się dokładnie jej wnętrze i zawartość. Nikt nie wbija nie
wyjałowionej igły w okolice serca pacjenta.
- Co by się stało, gdybym zerwał plombę?
- Panu nic. Z medycznego punktu widzenia popełniłby pan najbardziej karygodne
wykroczenie. Cały zestaw stałby się bezużyteczny. A biorąc pod uwagę pańskie zachowanie,
prezydent może dostać zawału w każdej chwili.
O Hare miał cały czas świadomość, że pojemnik z gazem znajduje się w zasięgu jego ręki.
Gdyby Branson zerwał plombę i zaczął szperać głębiej, zamierzał bez namysłu użyć gazu. Nie było
szansy, by ktoś taki jak Branson nie rozpoznał pistoletu pneumatycznego z zatrutymi kulami. Twarz
Bransona nie zdradzała żadnych emocji.
- Prezydent...
- Wolałbym zrezygnować z prawa wykonywania zawodu niż ubezpieczyć prezydenta na
jakąkolwiek sumę. Jestem lekarzem. Już dwukrotnie pańskie zaczepki i publiczne poniżanie
doprowadziły go nieomal do apopleksji. Nigdy nie wiadomo: za trzecim razem może się panu udać.
No proszę, niech pan zerwie tę cholerną plombę. Cóż to znaczy dla pana mieć na sumieniu śmierć
jeszcze jednego człowieka?
- Nigdy w życiu nie byłem winien niczyjej śmierci. - Branson opuścił nagle sanitarkę, nie
patrząc nawet na O Hare, który podszedł do wyjścia i patrzył za nim zamyślony.
Revson przechadzał się wolno w poprzek mostu, ale Branson nie raczył się do niego
odezwać czy choćby spojrzeć. Jego zachowanie było o tyle dziwne, że zwykle rzucał wszystkim
przenikliwe spojrzenia i to na ogół bez żadnego powodu. Revson obejrzał się za nim nieco
zaskoczony, a potem poszedł powoli w stronę sanitarki.
- Pana też wziął w obroty? - spytał.
- I owszem. - O Hare był wyraznie zdenerwowany. - A pana?
- Mnie nie. Tyle razy robili mi rewizję, że nikt nie zawracałby już sobie głowy. Ale
przeszukali wszystkich innych. I to chyba dość dokładnie. Słyszałem parę typowo damskich
okrzyków protestu. - Popatrzył w ślad za oddalającym się Bransonem. - Naszego geniusza coś
bardzo martwi. - Kiedy wychodził, zachowywał się trochę dziwnie. - Najwyrazniej nie miał
szczęścia.
- Tak. - Nie sprawdził nawet zestawu dla zawałowców, jedynej zaplombowanej skrzynki?
- Właśnie wtedy zaczął się dziwnie zachowywać. Miał chyba zamiar zerwać plombę, kiedy
wspomniałem, że przez to sprzęt straci sterylność i stanie się bezużyteczny. Napomknąłem też, że
prezydent jest najpewniejszym kandydatem do zawału, a on będzie głównym winowajcą, jeśli to się
zdarzy. Wtedy właśnie się wycofał.
- To chyba zrozumiałe. Nie chce stracić najważniejszego zakładnika.
- Odniosłem całkiem inne wrażenie. Wychodząc powiedział jeszcze coś dziwnego: że nigdy
w życiu nie był winien czyjejś śmierci.
- O ile wiem, to prawda. Może po prostu nie chciał sobie psuć dobrej opinii.
- Możliwe. Możliwe... - Twarz O Hare wyrażała jednak nadal konsternację.
Van Effen przyglądał się Bransonowi z zaciekawieniem, którego jednak nie okazywał.
Pomyślał, że Branson jest jakby odrobinę mniej energiczny niż zwykle.
- Jak tam karetka i nasz doktorek? W porządku? - zapytał.
- Karetka tak. Niech to cholera, zupełnie zapomniałem przeszukać O Hare.
Van Effen uśmiechnął się.
- To się zdarza. Lekarze uchodzą za wzór uczciwości. Zajmę się nim.
- A jak wam poszło? - Szukaliśmy w dziesiątkę, i to dość dokładnie. Naraziliśmy się zresztą
wielu osobom. Gdyby gdzieś na moście był srebrny dolar, na pewno wpadłby nam w ręce. Ale nie
znalezliśmy ani jednego.
Rzecz w tym, że Branson i jego ludzie przeszukiwali niewłaściwe miejsca i niewłaściwe
osoby. Powinni byli zrewidować szefa policji Hendrixa, zanim pozwolono mu opuścić most.Milton,
Quarry, Newson i Carter, siedzieli przy długim, prostokątnym stole w wozie łączności. W
przymocowanym do ściany kredensie stały butelki z alkoholem. Sądząc z poziomu płynu w
butelkach i w szklankach pięciu mężczyzn nie znalazły się tam dla czysto dekoracyjnych celów.
Wyglądało na to, że cała piątka koncentruje się tylko na dwóch sprawach: żeby ze sobą nie
rozmawiać i nie patrzeć jeden na drugiego. Każdy z nich zdawał się wpatrywać wyłącznie w dno
własnej szklanki. W porównaniu z tym zgromadzeniem, przeciętny zakład pogrzebowy mógłby
uchodzić za wesołe miasteczko. W głębi furgonetki rozległ się cichy dzwięk dzwonka. Siedzący
przed całą baterią telefonów policjant w samej koszuli podniósł jedną ze słuchawek i odezwał się
przyciszonym głosem. Po chwili odwrócił się i powiedział:
- Panie Quarry, Waszyngton.
Quarry wstał równie ochoczo, jak francuski arystokrata idący na gilotynę, i podszedł do
pulpitu łączności. Jego udział w rozmowie polegał na wydawaniu całej serii smętnych pomruków.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]