[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przyszedł, pod osłoną nocnych ciemności. Nie znaczy to, że Venancio i jego prawa ręka zostali
wyprowadzeni w pole. Pozwolili żandarmom odejść, bo zależało im tylko na uratowaniu
przyjaciół. Ale Julian wkrótce potem zemścił się za to wykurzenie ich do wąwozu. Wkroczył do
stolicy prowincji w biały dzień, w pełnym blasku słońca, i wychylił kieliszek pisco w sklepie don
Mamerta leżącym naprzeciw budynku podprefektury, gdzie mieścił się także posterunek
żandarmerii. Julian wyszedł ze sklepu, w którym biedny don Mamerto tak osłupiał, że aż odebrało
mu mowę, spokojnie wsiadł na konia, wystrzelił cztery kule w stroną posterunku żandarmerii i
odjechał. Kiedy Chytrus i jego ludzie wybiegli waląc z mauzerów, Julian był już daleko i trudno
było go dosięgnąć strzałami. Tyle tylko, że pukanina zwiększyła jeszcze efekt tego wypadu. W
miasteczku nie lubiano podporucznika, toteż - wzgardliwie lekceważąc okoliczności łagodzące,
jak zaskoczenie i brak koni gotowych do pościgu - wyśmiano go i uznano za skończonego głupca.
Był to główny powód, dla którego Chytrus poprzysiągł zemstę na Celedończykach i nie
przepuszczał okazji, by ich prześladować. Wszedł w ugodę z hacjenderami i obsadził drogi i
pastwiska swoimi ludzmi, posłanymi tam na przeszpiegi. Nie dało to wiele. Noc, strach, śmierć i
brzęcząca moneta są dobrymi wspólnikami.
Nie musimy nawet dodawać, że w wyprawie do stolicy prowincji Gnat był razem z
Julianem. Biegł za nim, pośród huku strzałów i świstu kul. Już teraz się ich nie bał, chociaż za
pierwszym razem ogromnie się przestraszył słysząc detonacje. Było to wtedy, gdy Julian stanął
nagle twarzą w twarz z człowiekiem z hacjendy Llata, który uchodził za bardzo dzielnego.
Rozpoznawszy się, obaj rzucili się na ziemię. Otworzyli ogień, a Gnat umknął, przerażony
hukiem. Po chwili zrobiło się cicho i usłyszał głos Juliana, który go wołał. Markotny, z
podwiniętym ogonem, pies zbliżył się do pana. Ten zaś zaprowadził go do tamtego drugiego. Był
sztywny, zalany krwią, nieruchomy. Julianowi krew ciekła z ramienia, więc rozerwał koszulę
zabitego i strzępem płótna zabandażował ramię. Potem wziął strzelbę, którą ściskał w garści
tamten, dosiadł konia i szybkim truchtem, z ramieniem skulonym tuż przy piersi, ruszył dalej w
drogę. Gnat ciągle jeszcze słyszał huk strzałów, a w oczach miał krew zabitego - bolało go to jak
rana. Ale wkrótce przywykł. Słyszał potem strzały mnóstwo razy i wielokrotnie widział
mężczyzn, którzy padali, by się więcej nie podnieść. Julian Celedon dobrze celował. Ale krewni
zabitych stawali się jego straszliwymi wrogami.
Ostatnio ktoś odkrył jego wizyty u Elisy. Oto kiedyś, jak zwykle nocą, mężczyzna, koń i
pies przybyli pod dom otoczony opuncjami. Dziewczyna nie przywitała go jak zwykle pod
żywopłotem, tylko powiedziała:
- Matki nie ma. Wyszła czuwać przy nieboszczyku. Wejdżże...
Zatonęli w miękkim łożu, pośród koców i owczych skór. Kochali się. Nagle w ciemnościach
zabrzmiał głos kobiety:
- Nic żeś nie poczuł?
- Nie.
- Będę miała dziecko.
Twarde dłonie dotknęły jej brzucha, był ciepły, wypukły, miękki. Tak: był wzdęty,
chciałoby się powiedzieć, że pulsował. I te nieokrzesane ręce, które dzierżyły śmiercionośny
winczester albo chłoszczący bat poganiacza znieruchomiały na płodnym kobiecym łonie - czułe,
łagodne i pełne spokojnego szczęścia. A noc nie mogła widzieć pięknej i szlachetnej twarzy
mężczyzny. Jakby nigdy nie kradł ani nikogo nie zabił, i żaden zły czyn nie zaciążył na jego
życiu. Miał w sobie spokój i dziecięcą pogodę. Obok niego leżała piękna brzemienna Indianka, a
strzelba, zdawało się, zniknęła... Ale oto nagle przypomniał sobie o niej, chwyciły ją dłonie
podobne do łap drapieżnika, dłonie jak obcęgi, to ona, a nie kobieta, była teraz upragniona i objęta
uściskiem. Bo na dworze Gnat ujadał wściekle. Ktoś walił w drzwi i chciał je wyważyć. Julian
zdołał wyjść małymi drzwiczkami przez kuchnię i zniknął wśród nocy, przy czym jedna z kul
świsnęła mu nad głową. Krótko był sam: Gnat go zaraz dogonił. Mężczyzna, ze strzelbą w rękach,
szedł przełęczą, póki nie znalazł się na wyżynie. Obok niego, dysząc, biegł pies. Stracili konia, ale
byli wolni i to im wystarczało.
O świcie Julian przystanął na drodze. Miał ze sobą psa i strzelbę, oto był cały jego dobytek.
Pozbawiono go - już był tego pewny - Elisy i dziecka. Ach, prawda, miał też kokę - kokę, która
rozprasza smutek! Wyjął z kieszeni spodni woreczek z koką i żuł cmokając językiem.
- Gnat, piesku, żeby nie ty, to by otoczyli dom i już by mnie złowili...
Minęło kilka godzin i wreszcie w dali pojawił się jezdziec. Mężczyzna i zwierzę ukryli się
za skałami. Jezdziec zbliżał się, nie przeczuwając niczego. Kiedy był już całkiem niedaleko,
można było usłyszeć, jak gwiżdże. Jego koń kary z gwiazdą na czole, był to piękny wierzchowiec
o wdzięcznej sylwetce.
- Ej, przyjacielu, zejdz no z konika - krzyknął Julian wyskakując na drogę i celując ze
strzelby.
Koń zatrzymał się nagle. Jego pan pobladł i wahał się jeszcze, bardziej dlatego, że był zbity
z tropu, niż z chęci opierania się napastnikowi.
- Zejdzże, panie, nie słyszałeś, com rzekł? - powtórzył Julian.
Mężczyzna dygocąc zsiadł z konia. Julian wskoczył na karego i rzucając obrabowanemu
jego podróżną sakwę przytroczoną do siodła, powiedział:
- A wez swoją sakiewkę; ja nie rabuję takich rzeczy... Tylko ponczo... co to, to i owszem, nie
widzisz, że mi zabrali moje?
I ruszył galopem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]