[ Pobierz całość w formacie PDF ]
więzniach, nawet gdy są trzezwi, powszechna skłonność do zadzierania nosa, do samochwalsrwa,
do śmiesznego i arcynaiwnego, chociażby złudnego, wywyższania swej osobowości. Wreszcie cała
ta hulanka ma w sobie pewne ryzyko - a więc ma w sobie bodaj jakiś pozór życia, bodaj odległy
pozór wolności. A czegóż człowiek nie odda za wolność? Któryż milioner, gdyby mu zaciśnięto
gardło pętlą, nie oddałby wszystkich swych milionów za jeden łyk powietrza? Czasami
zwierzchnicy się dziwią, że ten czy ów więzień żył sobie kilka lat tak potulnie, przykładnie, ba,
został dziesiętni-kiem za wzorowe sprawowanie, aż tu raptem, ni stąd, ni zowąd, jakby mu diabeł
wlazł za skórę: zaczyna szaleć, hulać, wyprawiać brewerie, czasami nawet dopuszcza się czynu
kryminalnego - jawnie naubliżał wyższym władzom, albo zabił kogoś, albo zgwałcił i tym
podobne. Patrzą na niego i dziwią się. A tymczasem może przyczyną wybuchu w tym człowieku,
po którym najmniej można się było tego spodziewać, jest smutny, spazmatyczny przejaw
osobowości, instynktowna litość nad samym sobą, chęć obnażania siebie, swej poniżonej
osobowości, chęć, która się pojawiła znienacka, i dochodzi aż do zawziętości, do furii, do
zamroczenia rozsądku, do ataku, do konwulsji. Może tak właśnie człowiek żywcem pogrzebany i
budzący się w grobie wali pięściami w wieko trumny i usiłuje je zrzucić, choć oczywiście rozsądek
mógłby go przekonać, że wszystkie jego wysiłki pozostaną płonne. Ale w tym sęk, że tu do głosu
dochodzi już nie rozsądek, lecz konwulsje. Uwzględnijmy jeszcze i to, że prawie każdy samowolny
przejaw osobowości w więzniu uchodzi za przestępstwo, a zatem już mu wszystko jedno, czy to
przejaw wielki, czy mały. Jak hulać, to hulać, jak ryzykować, to ryzykować wszystko, choćby
nawet zabójstwo. Przecież wystarczy tylko zacząć: pózniej ogarnie już człowieka taki szał, że nic
go nie powstrzyma! Toteż ze wszech miar byłoby lepiej do tego nie dopuszczać. Byłoby lepiej dla
wszystkich. Owszem, ale jak to zrobić? VI. PIERWSZY MIESIC
Kiedym przybył na katorgę, miałem trochę pieniędzy; przy sobie - niewiele, z obawy, by mi ich nie
odebrano; natomiast kilka rubli ukrytych było, to znaczy zalepionych w oprawie Ewangelii, którą
wolno było wziąć ze sobą. Tę książkę, z zalepionymi w niej pieniędzmi, ofiarowali mi jeszcze w
Tobolsku ci, którzy również cierpieli na zesłaniu i liczyli je już na dziesięciolecia i którzy w
każdym nieszczęśliwcu od dawna już przywykli widzieć brata. Prawie zawsze jest na Syberii parę
osób, które za cel swego życia uznały braterską troskę o nieszczęśliwych , współczucie i
wspólcierpienie z nimi jakby z rodzonymi dziećmi, całkowicie bezinteresowne, święte. Nie mogę
nie wspomnieć tu pokrótce o jednym spotkaniu. W mieście, w którym się znajdował nasz ostróg,
mieszkała pewna pani, Anastazja Iwanowna, wdowa. Naturalnie, żaden z nas podczas pobytu na
katordze nie mógł się z nią poznać osobiście. Zdawało się, że za cel życia obrała sobie opiekę nad
zesłanymi, najbardziej jednak troszczyła się o nas. Może i w jej rodzinie wydarzyło się jakieś
podobne nieszczęście albo może któraś ze szczególnie drogich i bliskich jej sercu osób ucierpiała
wskutek popełnienia takiego właśnie przestępstwa, dość, że za osobliwe szczęście poczytywała
sobie zrobić dla nas wszystko, co tylko było w jej mocy. Wiele zrobić nie mogła, to jasne: była
bardzo uboga. Lecz my, siedząc na katordze, czuliśmy, że tam, za ogrodzeniem, mamy oddanego
przyjaciela. Między innymi często przekazywała nam wiadomości, których ogromnie było nam
potrzeba. Gdy wyszedłem z więzienia i udawałem się do innego miasta, zdążyłem odwiedzić ją i
poznać osobiście. Mieszkała gdzieś na przedmieściu, u jednego ze swych bliskich krewnych. Nie
była stara ani młoda, ładna ani brzydka; trudno nawet było stwierdzić, czy jest mądra, czy jest
wykształcona. Ale każdy jej krok świadczył o bezmiarze dobroci, o niepokonanej chęci
dogodzenia, ulżenia, sprawienia jakiejś przyjemności. Wszystko to wyraznie widniało w jej
łagodnym, dobrotliwym spojrzeniu. Wraz z jednym towarzyszem więziennym spędziłem u niej
prawie cały wieczór. Patrzyła nam w oczy, śmiała się, kiedy myśmy się śmiali, skwapliwie
potakiwała wszystkiemu, cokolwiek myśmy powiedzieli; chciała ugościć nas, czym tylko mogła.
Podano herbatę, przekąski, jakieś słodycze, a gdyby miała " tS Uostojewski, t. I
649
tysiące, cieszyłaby się z nich tylko dlatego, że mogłaby lepiej nas ugościć i ulżyć naszym kolegom,
którzy zostali na katordze. Przy pożegnaniu ofiarowała nam po jednej papierośnicy. Papierośnice te
(pożal się. Boże) skleiła dla nas z tektury, oblepiła je kolorowym papierem, dokładnie takim, w jaki
się oprawia podręczniki arytmetyki dla szkół (może też istotnie posłużyła się do tego jakimś
podręcznikiem). Wokół zaś, dla ozdoby, okleiła je wąziutkim szlaczkiem ze złotej bibułki, po którą
może specjalnie chodziła do sklepu. Panowie palicie, więc może to się wam przyda - rzekła, jak
gdyby nieśmiało przepraszając za swój podarunek... Niektórzy twierdzą (słyszałem i czytałem takie
zdanie), że największa miłość blizniego jest zarazem największym egoizmem. Ale gdzie tu był
egoizm - nie mam pojęcia. Chociaż w chwili przybycia do ostrogu nie miałem większych
pieniędzy, ani rusz jednak nie mogłem wówczas poważnie się gniewać na tych katorżników, którzy
w pierwszych nieomal godzinach mego więziennego życia, raz już mnie oszukawszy, najnaiwniej
w świecie przychodzili do mnie po pożyczkę, drugi, trzeci, nawet piąty raz. Jedno tylko wyznam
otwarcie: mocno mię gniewało, że wszyscy ci ludzie, ze swymi naiwnymi chy-trościami, na pewno
musieli, jak mi się zdawało, uważać mnie za naiwnego głupca i kpić ze mnie właśnie dlatego, żem
po raz piąty dawał im pieniądze. Na pewno musiało im się zdawać, że idę na lep ich oszustw i
forteli, i gdybym, przeciwnie, odmawiał im i odprawiał ich z kwitkiem, powzięliby dla mnie bez
porównania większy szacunek. Jednak, mimo cały swój gniew, nie mogłem odmówić. Gniewałem
się zaś dlatego, żem w tych pierwszych dniach poważnie i z troską myślał o tym, jak mam się
zachować w więzieniu lub raczej jak powinienem zachować się wobec współwięzniów. Czułem i
rozumiałem, że całe to środowisko jest dla mnie zupełnie nowe, że jestem w zupełnej ciemności i
że w ciemności nie można przeżyć tylu lat. Należało się przygotować. Oczywiście, postanowiłem,
że przede wszystkim trzeba zachowywać się rzetelnie, jak nakazuje poczucie wewnętrzne i
sumienie. Ale wiedziałem również, że to przecie tylko aforyzm, a tu bądz co bądz spotykam się z
najbardziej nieoczekiwaną praktyką. I dlatego, pomimo wszystkie drobiazgowe zabiegi o
urządzenie się w koszarach, o których to zabiegach już wspomniałem 650
i do których skłaniał mnie przeważnie Akim Akimycz, i chociaż odrywały one poniekąd moją
uwagę - straszna, żrąca tęsknota męczyła mnie coraz bardziej. Dom umarłych! -mówiłem sobie,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]