[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nazwisku. Natychmiast otrzymałem dość głośną odpowiedz:
Hieeer bin ich Herr Oberleutnant.
Trwożnie zbliżyłem się tam, skąd jego głos się odezwał, sądząc, że będę musiał
może nawet wyciągać go z pod szczątków samolotu. Oczom moim przedstawił się
natomiast niezwykły widok. Zamiast leżeć przygnieciony pogruchotaną maszyną, mój
współtowarzysz losu siedząc na wywróconym motorze, najspokojniej w świecie palił
sobie papierosa. Milcząco, lecz serdecznie podaliśmy sobie dłonie. Już miałem
rozpocząć naradę nad nowowytworzoną sytuacją, gdy nagle do naszych uszu doleciały
szmery, szeptania, rozmowy i komendy.
To nas zatrwożyło. Czyżby to mieli być moskale?
Po chwili głosy te i nawoływania stały się bliższe i wyrazniejsze.
Szukają nas pomyślałem sobie i postanowiłem spokojnie wyczekać do
chwili, aż się upewnię, z kim właściwie mam do czynienia.
W tem o jakieś 20 30 kroków może usłyszałem zupełnie wyraznie pruską
rozmowę z berlińskim akcentem:
Hörn Sie mal, Feldwebel Recke, sie müssen hier sein, die Kerls, Rufen Sie sie
an. Vielleicht leben die noch.
Cisza.
Na, meldet euch doch, zum Donnerwetter, wer seid ihr?
Cisza.
Po chwili na prawo od nas usłyszeliśmy znowu jakieś pytania, wyzywania i t.p.
we wszystkich językach b. austro-węgierskiej monarchji. Chwała Bogu.
To upewniło nas ostatecznie, że jesteśmy gdzieś po własnej stronie i po krótkim
namyśle odezwałem się:
Hier Oberleutnant W. von der 10. österreichischen Fliegerkompagnie, gesund,
Maschine zertrümmert.
Wkrótce zostałem razem z pilotem zaprowadzony przed oblicze pruskiego
leutnanta, który przekonawszy się, że ma do czynienia ze sprzymierzeńcem zaofiarował
swą pomoc, dzięki której kraksę naszą w parę minut potem, wyciągnięto z bagna na
miejsce bezpieczniejsze.
Zacząłem opowiadać memu sztywnemu gospodarzowi nasze dzieje, a ten
wysłuchawszy mię rzekł:
Mieliście djabelne szczęście w nieszczęściu, gdybyście wylądowali jakie 20
metrów więcej w bok, to trafilibyście na głębinę, któraby was całkowicie pochłonęła.
WinszujÄ™!
Tak skończył się mój 13-ty lot.
Nie obyło się jednak bez epilogu.
Parę dni pózniej zostałem zawezwany przed oblicze dowódcy armji, generała
kawalerji von Tersztyanszky'ego, znanego dobrze zapewne niektórym czytelnikom.
I zamiast jednego choć słowa uznania, czy czegoś podobnego, tenże, po
udzieleniu mi dłuższej nagany, zakończył temi słowy:
Wie pan, po tem wszystkiem, coś pan narobił, mam wielką ochotę pana
zamknąć. Abtreten!
Nad M.-te Volaya
yło to na włoskim froncie w r. 1917 przed jesienną ofensywą
Izonco Piave.
Każdemu, kto walczył tam wiadomo, że pozycje alpejskie
znajdowały się przeciętnie na wysokości ponad 1500 mtr., lecz
także często ponad 2000, a nawet i 3000 metrów.
Otóż w pewnym punkcie włoskie i austrjackie pozycje były od siebie oddzielone
stawem szerokości 200 mtr., leżącym na 2100 mtr. ponad poziomem Adrjatyku.
Pozycja włoska była zakończeniem stromego wąwozu, którego boczne ściany
stanowiły potężne szczyty Alpejskie.
W wąwozie tym Włosi mieli wygodne tylne urządzenia, które leżały już w
martwym kącie obstrzału artyleryjskiego ognia austriackiego. W dodatku otoczenie gór
sąsiednich dało im poczucie zupełnego bezpieczeństwa, nie inaczej jak na wysoko
położonem letnisku.
Sytuacja zaś ze strony austriackiej bvła znacznie gorszą, nawet można powiedzieć
fatalną, gdyż pozycje ich znajdujące się po drugiej stronie wzmiankowanego jeziora,
leżały na samym stoku wzniesienia, które prowadziło pod dosyć ostrym kątem na tyły
pozycji.
Sytuacja ta pogorszyła się znacznie z chwilą, gdy Włosi wprowadzili nasamprzód
lekkie, a pózniej na dodatek cięższe armaty górskie i kazamatowe. Szczególnie te
ostatnie niepokoiły bardzo tyły austriackie na tym odcinku, gdy znowu armaty
mniejszego kalibru doprowadzały do rozpaczy piechurów tej tak wysuniętej placówki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]