[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szukając studolarowego banknotu, który schowam
między kartkami.
A krew, mózg i kości na ścianie? Nawet się o nich
nie dowiesz, bo zatrę ślady. Zdrapię, zedrę papierem
ściernym; zamaluję. Wrócisz do domu i stwierdzisz, że
w piwnicy jest pełno pyłu i śmierdzi. Z miną
męczennicy, wezmiesz farbę i wyślesz mnie do
mojego pokoju, jakbym był dzieckiem przyłapanym na
gryzmoleniu po ścianach. Nie będziesz miała
najmniejszego pojęcia, jakie katusze przechodziłem pod
twoją nieobecność, nie dowiesz się o krwi rozlanej
wyłącznie w nadziei na uwolnienie się od ciebie.
Będziesz myślała, że ten dzień był jak każdy inny. Ale
ja będę wiedział, że tego dnia, tego jednego dnia,
ważnego jak granica między naszą erą a czasami ją
poprzedzającymi, znalazłem w sobie odwagę, by
wypełnić nagły i straszliwy plan, który uknułem, nie
pytając cię o zgodę.
A może to też wydarzyło się już wcześniej?
Czyżbym, zagubiony w labiryncie pamięci, nie potrafił
sobie przypomnieć, który z wielu strzałów w łeb był
tym szczególnym. Który doprowadził mnie do
napisania tego listu? Czy po wysunięciu szuflady
znajdę na spodzie gruby plik papierów owiniętych wokół
studolarowego banknotu? Nic nowego pod słońcem,
powiedział stary Salomon w Eklezjastesie. Marność
nad marnościami i wszystko marność. Nic nie
przypomina tej bzdury z nauk Lemuela pod koniec
Księgi Przysłów: Wiele niewiast pilnie pracuje, lecz ty
przewyższasz je wszystkie.
Niech w bramie chwalą jej czyny, ha! Ja mówię:
niech jej głowa przyozdobi mury.
11. ZAGINIENI CHAOPCY
Długo wahałem się, czy przedstawić tę historię jako
fikcję, czy coś, co wydarzyło się naprawdę. Gdybym ją
opowiedział posługując się zmyślonymi imionami,
pewnym osobom byłoby łatwiej ją znieść. Również
mnie. Gdybym jednak ukrył mojego zaginionego
chłopca pod fikcyjnym imieniem, to tak, jakbym
wymazał go z pamięci. Opiszę więc wszystko, co się
wydarzyło, nawet jeśli nie okaże się to łatwe.
Pierwszego marca tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątego trzeciego roku Krystyna, dzieci i ja
przeprowadziliśmy się do Greensboro. Byłem raczej
zadowolony z mojej dotychczasowej pracy, choć i bez
tego starczało nam na utrzymanie. Jednak recesja
wpędziła wydawców w panikę i żaden nie proponował
mi na tyle wysokiej zaliczki, abym miał wystarczająco
dużo czasu, by napisać książkę. Mogłem wprawdzie
wystukiwać siedemdziesiąt pięć tysięcy słów
miesięcznie i wydawać grafomańskie powiastki pod
różnymi pseudonimami, jednak Krystyna i ja doszliśmy
do wniosku, że lepiej będzie, jeśli znajdę jakąś posadę i
przeczekam recesję. Poza tym diabli wzięli mój
doktorat. Robiłem go w Notre Dame i szło mi całkiem
niezle, ale kiedy musiałem wziąć parę tygodni wolnego
w środku semestru, by skończyć Nadzieję, wydział
anglistyki okazał mi tyle wyrozumiałości, ile można
spodziewać się po ludziach, którzy cenią jedynie
pisarzy już nieżyjących lub klasyków. Musi pan
utrzymać rodzinę.
Przykro nam. Jest pan pisarzem? Ach, tak, jednak
nie na tyle sławnym, by pisano o panu. W takim razie
do widzenia!
Tak więc cieszyła mnie perspektywa zmiany, lecz
przeprowadzka do Greensboro poniekąd oznaczała dla
mnie porażkę. Wtedy nie wiedziałem, że moja kariera
jako autora powieści jeszcze się nie skończyła.
Myślałem, iż już do końca życia będę wydawał i pisał
książki o komputerach; że może pisanie powieści
stanowiło dla mnie jedynie przejściową fazę przed
rozpoczęciem prawdziwej pracy.
Greensboro było ładnym miastem, szczególnie dla
rodziny pochodzącej z pustynnego zachodu. Rosło tam
takie mnóstwo drzew, że nawet zimą prawie nie
odnosiło się wrażenia, że mieszka się w mieście.
Krystyna i ja z miejsca zapałaliśmy miłością do
Greensboro. Oczywiście, jak każde miasto, również
ono miało swoje problemy: mieszkańców nękała
zwiększona liczba przestępstw, konflikty rasowe i tak
dalej, lecz my dopiero co przybyliśmy z ponurego
miasta przemysłowego, leżącego na pomocy kraju,
gdzie zamieszki na tle rasowym w szkołach średnich
były na porządku dziennym, więc dla nas Greensboro
wydawało się rajem. Krążyły pogłoski, że w mieście
grasuje porywacz dzieci i że kilku chłopców padło już
jego ofiarą, lecz w tym właśnie czasie we wszystkich
miastach nastała moda na umieszczanie zdjęć
zaginionych dzieci na kartonach od mleka.
Trudno nam było znalezć przyzwoity dom za sumę,
na którą mogliśmy sobie pozwolić. Na samą
przeprowadzkę musiałem wziąć w firmie pożyczkę na
poczet moich przyszłych zarobków. Zamieszkaliśmy w
najbrzydszym domu na Chinqua Drive. Wyobrazcie
sobie parterowy domek obity tanim drewnem, stojący
w sąsiedztwie dwupoziomowych i dwupiętrowych
domów z cegły. Nasz dom sypał się ze starości, nie był
jednak zabytkowy. Miał za to duże podwórko
ogrodzone płotem i wystarczającą ilość pokojów na
sypialnie dla dzieci i mój gabinet do pracy (nie daliśmy
jeszcze zupełnie za wygraną i nie pogrzebaliśmy
nadziei na moją karierę pisarską).
Młodsze dzieci, Geoffrey i Emilka, uważały
przeprowadzkę za ekscytującą zabawę, jednak Scotty,
nasz najstarszy syn, miał z nią pewien problem. W
[ Pobierz całość w formacie PDF ]