[ Pobierz całość w formacie PDF ]
86/197
szkła i porcelany. Trzymała się za dłoń, z której
kapała krew. Maddie pomogła dziewczynie
i obejrzała ranę, która wyglądała paskudnie.
Przynieś ręcznik zwróciła się do Luisy, która
też wyszła na korytarz i krzyknęła przerażona.
Kiedy dziewczyna nie zareagowała, Maddie
pokazała na migi, co ma zrobić.
Kiedy Luisa wróciła z małym ręcznikiem, Maddie
obwiązała nim skaleczoną dłoń.
Zabierz ją do kuchni. La cucina dodała. Musi
jechać do szpitala. Ospedale. Presto. Zademon-
strowała czynność zszywania przy akompania-
mencie przerażonych krzyków Santa Madonna.
Zajmę się tym. Wskazała pobojowisko na
podłodze.
Kiedy dziewczyny zniknęły, Maddie odetchnęła
z ulgą. Wiedziała, że Luisa przypomni sobie
w końcu, że nie zamknęła drzwi, ale modliła się, by
stało się to jak najpózniej. By zyskać na czasie,
zamknęła drzwi od zewnątrz i unosząc brzeg szla-
froka, pobiegła w stronę składziku. Chwyciła biały
uniform kucharski w swoim rozmiarze, czepek
i parę czarnych butów. Zdjęła szlafrok i koszulę
nocną, cisnęła je z kluczami do kosza na brudną
bieliznę i ubrała się szybko. Uniform był sztywny
i wykrochmalony, ale przynajmniej miała coś na
87/197
sobie; schowała szybko włosy pod czepek, żeby nie
było widać choćby jednego jasnego kosmyka.
Włożywszy buty, ruszyła korytarzem, odtwarzając
w pamięci trasę. Przeszła na palcach przez galerię
i dotarła do fałszywej ściany. Zeszła po schodach
i skręciła w stronę kuchni; głowę miała
spuszczoną, ale nie spieszyła się przesadnie.
Jeszcze jedna dziewczyna, anonimowa w swoim
roboczym stroju.
Usłyszała gwar podnieconych głosów i płaczliwe
protesty Jolandy. Drzwi kuchni otworzyły się
i stanął w nich jakiś mężczyzna z pudełkiem
pełnym butelek i słoików. Popatrzył obojętnie na
Maddie i ruszył dalej.
Moje przebranie jest skuteczne, pomyślała,
i podążyła za mężczyzną, przypuszczając, że idzie
wyrzucić śmieci. Zachowując bezpieczny dystans,
usłyszała po chwili jęk zawiasów i dojrzała błysk
światła słonecznego. Szczęście jej sprzyjało; gdy
dotarła do drzwi, mężczyzny nigdzie nie było
widać.
Wyszła na otoczony murem dziedziniec
i dostrzegła bramę po drugiej stronie czy też
kolejne trompe l oeil? Brama okazała się prawdzi-
wa, zawiasy działały, klamka poruszała się z łat-
wością dobrze naoliwionego mechanizmu.
88/197
Przecisnęła się przez szczelinę, a potem zamknęła
za sobą ciężkie drewniane skrzydło. %7ładnych
śladów ucieczki.
Stała przez chwilę, próbując się rozeznać
w otoczeniu. Góry widziane dotąd z okna znaj-
dowały się po lewej, wielkie i nieprzeniknione.
Wytężając wzrok, Maddie dostrzegła daleko w dole
błysk wody, a wzdłuż niej bladą wstęgę drogi
dokąd? No cóż, do cywilizacji. Oczywisty wybór dla
każdego, kto chciał szybko uciec. Zbyt oczywisty.
Byłoby ją widać jak na dłoni.
Trasa alternatywna leżała bezpośrednio przed
nią. Wyboisty trakt biegnący stromo ku gęstemu
lasowi kasztanowców. Nie miała odpowiedniego
stroju, ale drzewa zapewniały dobry kamuflaż. Zd-
jęła czepek i ruszyła pod górę. Dotarła do skraju
lasu i popatrzyła na swoje dawne więzienie. Wy-
dało się teraz większe, istne palazzo z imponującą
kwadratową wieżą pośrodku. Ogromny kamień
pasujący do tego niegościnnego krajobrazu,
pomyślała.
Zcieżka była wąska i miejscami zarośnięta, ale
nadal widoczna; korzystano z niej kiedyś często,
więc mogła prowadzić do jakiegoś domu, skąd
dałoby się zadzwonić. Pomimo cienia było gorąco
i niebawem zachciało jej się pić. Zastanawiała się,
89/197
kiedy ujrzy pierwsze znaki ludzkich siedzib. Wy-
dawało się, że wędruje już co najmniej godzinę.
Słońce z pewnością stało niżej. Wierzyła, że
wkrótce natrafi na jakiś strumień zmierzający do
rzeki, którą widziała wcześniej. Nie potrafiła jed-
nak ocenić przebytego dystansu, a te lasy mogły
ciągnąć się kilometrami. Pnie były grube i pow-
ykrzywiane. Niemal wyobrażała sobie, że konary
wyciągają się po nią jak ramiona.
To tylko drzewa, mówiła sobie w duchu. Prawdzi-
wy koszmar już minął.
Las był też pełen odgłosów szept liści, szelest
w zaroślach, świadczący o obecności małych zwi-
erząt, przerazliwy krzyk ptaków. Po chwili dotarł
do niej inny dzwięk, głośniejszy i dziwniejszy tym
razem. Dzwięk nadlatującego helikoptera. Maddie
przysłoniła dłonią oczy, spojrzała w górę
i dostrzegła za plątaniną listowia połyskliwe
srebrne cielsko. Wiedziała, kto jest na pokładzie
maszyny.
Andrea Valieri. Nie podróżuje w konwencjonalny
sposób, pomyślała wściekle. Dlaczego nie przyszło
jej nigdy do głowy, że Casa Lupo może być wypo-
sażone w lądowisko dla śmigłowców?
Nie mógł jej dostrzec i wciąż pewnie wierzył, że
jest jego więzniem, ale czuła się tak, jakby była
90/197
przywiązana nago do skały. Zresztą niedługo i tak
odkryłby prawdę; Maddie poczuła przypływ paniki.
Próbowała się zorientować, ile czasu by upłynęło,
nim zacząłby jej szukać, i jak daleko by zaszła do
tej pory, ale miała w głowie mętlik; nic już nie
wydawało się sensowne.
Maddalena& Miała wrażenie, że wraz z wiatrem
napłynęło do niej jej imię. Kolejny podstęp
wyobrazni.
Nie może mnie znalezć, pomyślała, wiedząc, że
kieruje nią nie tylko strach przed ponownym
uwięzieniem. Nie zwracając uwagi na ból
w nogach i otarte stopy, przyspieszyła kroku. Szlak
biegł teraz bardziej stromo i pojawiły się na nim
kamienie, z którymi musiała się zmagać. Bała się,
że nie da rady i że z powodu odwodnienia zacznie
mieć zwidy. Być może już zaczęły ją prześladować,
ponieważ zagradzająca ścieżkę gałąz wydawała się
poruszać w dziwny sposób, jakby pięła się ku
górze. Zatrzymała się gwałtownie, tłumiąc krzyk;
[ Pobierz całość w formacie PDF ]