[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mogłem jedynie pozbyć się ptaszyska sposobem. Sięgnąłem po kanapkę pozostawioną przez
któregoś z kolegów. Podzieliłem ją na drobne kawałki i rzuciłem do wody.
Wokół nich woda zagotowała się, gdy trzy młode pisklaki łabędzia połykały nędzne
resztki kolacji. Ptak jak siedział na rufie tak siedział. Obrócił jedynie łeb i dobrotliwie patrzył
na swoje potomstwo. Potem odwrócił się do mnie i cicho zasyczał. Po cichu sięgnąłem do
spiżarni chłopaków, gdzie znalazłem jeszcze bochenek nieco już czerstwego chleba. Gdy w
wodzie wylądowały wszystkie kawałki, łabędz zlazł z rufy i popłynął z małymi za trzciny.
Jedynym podziękowaniem były ruchy kuperków młodych łabędzi przypominające nieco
merdanie psiego ogona.
Usiadłem w kokpicie. Zapaliłem fajeczkę. Patrzyłem za ptakami i myślałem, że ten
chleb to jednak marna danina za odebranie zwierzętom dobrych warunków do życia. Może
gdyby nie ludzie, ich motorówki, proszki do prania i konserwy lądujące w wodzie te dumne i
piękne ptaki nie musiałyby w ten sposób żebrać o jedzenie.
Z kolei zadumałem się nad swoją sytuacją. Znalazłem się w punkcie wyjścia. Droga,
jaką przebyliśmy wczoraj przy silnym wietrze, zajmie nam dzisiaj, przy spokojnej aurze, co
najmniej pół dnia żeglowania. Po zatoce nosiły się jeszcze ostatnie kłębki mgły, które jednak
opadały w dół, co zapowiadało słoneczny dzień. Z kabiny wyjrzał Czesio.
- Gdzie jest chleb? - zapytał.
- Musiałem oddać władcy tej zatoki - odpowiedziałem nieco romantycznie.
- No to zasuwaj do wsi po żarcie. Przy okazji może znajdziesz dobre deski na jarzmo
steru. My tu sobie pośpimy - powiedział i jego kudłaty łeb zniknął we wnętrzu kajuty.
Chcąc nie chcąc zebrałem resztki sił i ruszyłem do pobliskiej wsi Jagodne. Miałem
szczęście, że przyszedłem z rana. Razem ze wszystkimi kobietami patrzącymi na mnie
podejrzliwie zrobiłem solidne zakupy. Obarczony plecakiem z jedzeniem szukałem
gospodarstwa, gdzie mógłbym znalezć odpowiednie deski. Prawie na końcu wsi, koło jednej z
zagród odkryłem w krzakach dwie solidne dechy. Grzecznie zapytałem mężczyznę kręcącego
się po podwórku, czy mogę je sobie wziąć. Spojrzał na mnie zaczerwienionymi z przepicia
oczami i machnął przyzwalająco ręką. Wykonałem dwukilometrowy spacer do  Ogarka .
Na pokładzie jachtu czekały trzy pary wygłodniałych oczu. Trzy pary rąk
wykonywały regularne ruchy wokół twarzy i innych części tułowia, mające odpędzić małe
wampiry. Gdy się rozejrzałem zobaczyłem, że w zatoce oprócz nas nikt nie cumuje, a nad
przybrzeżnymi wodami unoszą się kolejne zastępy komarów.
- Uciekamy! - krzyknąłem.
- Nie ma szans, Czesio odciął nam odwrót - odpowiedział Piotrek.
Na mojej twarzy pojawił się klasyczny zespół karpia (otwarte usta i solidny
wytrzeszcz oczu), gdy Zosia uniosła w górę rozmontowany ster.
Nie pozostało nic innego jak rozpocząć walkę o przetrwanie, czyli nakarmić nasze
żołądki i naprawić łódz. Zosia robiła kanapki, ja i Piotrek cięliśmy deski, a Czesio rozpalił
maleńkie ognisko i dmuchał na nas dymem. Okrutnie śmierdziało od tego dymu, byliśmy
zlani potem i wściekli na komary. W sumie naprawa zajęła nam ponad godzinę.
W końcu odbiliśmy od brzegu. Wypłynęliśmy na środek zatoki, gdzie Czesio
przetestował ster. Wszystko działało jak trzeba, lecz z pobliskich łąk na pokład przyleciał
niewielki patrol gzów. Owady podobne do much, o dłuższym odwłoku i skrzydłach
układających się w kształt trójkąta nie dość, że mocno gryzą, to jeszcze zostawiają po sobie
wielkie, swędzące bąble. Nie tak łatwo je zabić, bo są duże, sprytne i mają solidny chitynowy
pancerz. W tej walce mieliśmy jednak przewagę, gdyż doskonale słychać lecącego gza i
można było go w porę odgonić.
Czesio skierował  Ogarka w przesmyk na łagodne. Ma on około 30 metrów długości,
ale jego szerokość wynosi około 15 metrów. Gdy trzeba halsować, dla łodzi mało nawietrznej
takie przejście do makabra. Co kilkanaście sekund trzeba robić zwrot. Nie inaczej było i tym
razem. Wreszcie wypłynęliśmy na Jagodne. Skręciliśmy w prawo, żeby przepłynąć pod
mostem drogowym. Tuż przed nim po lewej stronie była zatoczka, gdzie często zatrzymują
się żeglarze. Właśnie stamtąd wypłynął wielki jacht, z już złożonym masztem i cicho
pyrkającym silnikiem. Jakaś jasnowłosa kobieta chciała wyjść z kabiny do kokpitu, lecz
szybko się schowała. Przy sterze stał Batura. Na mój widok uśmiechnął się i pomachał ręką.
- Widzi wujek! To Batura! To on nam uciekał! - krzyczała Zosia.
Jacek tęsknie spoglądał na opalone ciało blondynki.
- Czemu się na mnie gniewasz? - pytał dziewczynę.
Ta jednak milczała jak grób.
- Jacek, pakuj swoją załogę - krzyczał Sarmata.
Jackowi przypadło dowództwo na jachcie typu Venus. Aódkę tę zaprojektowano do
żeglugi po zalewach i akwenach morskich w pobliżu brzegu. Trudno ją wywrócić i jest
prawie niezatapialna. Jej feler to za mała powierzchnia żagli do tak nadmuchanego kadłuba.
W czasie żeglugi po jeziorach jest wolna, ale i bezpieczna.
Wśród podopiecznych Jacka znalazł się druh Plucha.
- Plucha, zajmiesz psią koję - Jacek wydał polecenie. Sam zajął łóżko w centralnej
części kabiny. Trzy młode harcerki musiały zadowolić się trzyosobowym leżem na dziobie.
Miały tam maksimum intymności, gdyż mogły zamknąć sobie drzwi.
- Dlaczego to łóżko nazywa się psią koją? - zapytała jedna z druhen, brunetka z
wielkim warkoczem i solidnymi okularami na nosie.
- To stara żeglarska tradycja, że ta koja, która jest pod kokpitem uważana jest za
najgorszą - tłumaczył jej Plucha.
- A dlaczego najgorsza? - pytała z kolei wysoka, chuda i ruda. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • girl1.opx.pl
  •