[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Nie znam powodu tego sporu - powiedział cicho Jack Hamilton - ale prosiłbym,
żebyście przenieśli go w inne miejsce. Wielka sala w moim domu to nie ring do walki z
niedzwiedziem. - Rozsunął kotarę i ich oczom ukazały się drzwi prowadzące z przedsionka
do niewielkiego pomieszczenia obok. Przeszli tam wszyscy troje.
- Powodem tego sporu jest twoje niedawne postępowanie wobec tej oto damy,
Hamilton!
- Moje postępowanie...? Ach, rozumiem, że mówisz o niefortunnej sytuacji, w jakiej
znalezliśmy się mniej więcej tydzień temu. Z pewnością nie muszę ci tłumaczyć, że nie masz
prawa niczego zarzucić lady Annie.
- Obawiam się jednak, że tłumaczenie jest konieczne.
- Ralph! - krzyknęła Anna. - Co ty mówisz?
- To, co każdy dżentelmen powiedziałby na moim miejscu. Nie winię cię, moja droga.
Moim zdaniem wina w całości leży po strome Hamiltona i Hamilton musi za to
odpowiedzieć.
- To nieprawda - żarliwie zapewniła go Anna. - Gdybyś tylko wysłuchał tego, co ci
mówiłam... że przez brak rozsądku opuściłam zamek, że sama się naraziłam... Jack mnie
uratował! Doprawdy, Ralph, powinieneś uścisnąć mu rękę i serdecznie za to podziękować!
- Nie zamierzam robić ani tego, ani tego - odparł zimno Monterey. - Mam na myśli
zupełnie co innego. - Skłonił się przed Jackiem.  Chyba wiesz, o co chodzi, Hamilton.
Oczekuję, że dasz mi satysfakcję, naturalnie w odpowiednim czasie i miejscu. - Spojrzał ze
złością na Annę i odszedł.
Popatrzyła za nim z osłupieniem.
- Co takiego? On chyba nie...
- Obawiam się, że tak - powiedział Jack. Niewychowany szczeniak, pomyślał, żeby
wyzwać mnie w moim własnym domu! Nie podobało mu się zachowanie Montereya, ale
jednocześnie pomyślał, jak zadziwiająco niszczącą siłą dysponuje taka kobieta, jak panna
Latimar.
Anna znalazła w tym skąpo umeblowanym pomieszczeniu krzesło i bezsilnie na nie
opadła. Wyglądała na zrozpaczoną.
- Och, nie! Nie może do tego dojść!
- Nie dojdzie - odparł energicznie Jack. - To byłoby zwykłe morderstwo. Ten głupiec
nie ma nawet pojęcia, czego się domaga. Na jego miejscu nie oddawałbym życia za nic.
Wcale nie zamierzał rzucić obelgi pod adresem Anny, choć i tak można było odczytać
jego stwierdzenie, ale Jack, który nieraz ryzykował życie dla ważnych i godnych powodów,
gardził pojedynkami. Uważał je za rozrywkę mężczyzn, którzy nie mają poważnych
obowiązków.
Jako młody człowiek widział pojedynki z tak błahych powodów, jak nadepnięcie
komuś na nogę w tańcu albo wybór identycznego kostiumu na bał maskowy. Rzecz jasna, w
batalionie stacjonującym w Ravensglass obowiązywał surowy zakaz pojedynków.
Anna popatrzyła na niego w milczeniu. Naturalnie ucieszyły ją te słowa, za nic
bowiem nie chciała, by z jej powodu dwaj mężczyzni stawali do honorowej rozprawy,
zwłaszcza że przyczyna była absurdalna i z honorem w istocie nie miała nic wspólnego.
Trochę jednak rozumiała uczucia Ralpha i złościło ją, że Jack traktuje je tak lekceważąco.
- Nie martw się, pani - powiedział kwaśno Hamilton, błędnie interpretując jej
milczenie. - Znajdę jakiś rozsądny powód, żeby uniknąć tego spotkania, a twoja reputacja na
tym nie ucierpi.
Anna wstała.
- Ja tego nie sprowokowałam! - krzyknęła ze złością. - Dlaczego zawsze uważasz,
panie, że to ja jestem kością niezgody?
- Bo zwykle jesteś, pani - odparł szorstko. - Przynajmniej w tym krótkim okresie, gdy
się znamy.
- Zawsze myślisz o mnie jak najgorzej! A ja zwykle niczemu nie jestem winna.
- Pewnie, że nie - sarkastycznie przyznał Jack. - Nie jesteś winna temu, że uwodzony
przez ciebie oficer próbował się posunąć krok dalej! Ani temu, że wbrew zdrowemu
rozsądkowi jezdzisz po nieznanym terenie podczas zawiei. Ani temu, że wskutek twoich
podszeptów ten młody człowiek, w którym się kochasz, nabrał przekonania, jakobym cię
skompromitował.
Anna była już bliska łez.
- Nic z tego nie zrobiłam! - oburzyła się. - To znaczy, owszem, wyjechałam poza mury
i to było lekkomyślne, ale...
och, sama nie wiem, dlaczego zawsze coś takiego mi się przytrafia.
Jack przesunął palcem po swojej kryzie. Zawsze zle się czuł w eleganckim stroju,
zdecydowanie wolał praktyczne odzienie. W ostatni wieczór pobytu królowej ubrał się jednak
odświętnie i teraz bardzo mu przeszkadzał zarówno sztywny aksamitny kaftan, jak i biżuteria
na rękach i w uszach.
Te klejnoty od wielu pokoleń znajdowały się w posiadaniu jego rodziny, a Marie
Claire uwielbiała, gdy je nosił. Brylanty Hamiltonów cieszyły się wielką sławą, więc włożył
je na znak szacunku zarówno dla zmarłej żony, jak i dla królowej. Zwykle ograniczał się do
swojej obrączki, przerobionej na kolczyk, i obrączki Marie Claire, którą w straszny dzień
pogrzebu zdjął z jej smukłego palca.
- Myślę, Anno - powiedział już łaskawszym tonem - że jest tak: jeśli ktoś się wyróżnia
w wielu dziedzinach, ma nieprzeciętną urodę i liczne talenty, to spoczywa na nim pewna
odpowiedzialność. Jeśli na przykład zwraca się uwagę innych ludzi i gromadzi się ich wokół
siebie, to łączy się to również z pewnym obowiązkiem. Czy rozumiesz, pani, o czym mówię?
Bez słowa skinęła głową. W przeszłości ten dar był dla niej wyłącznie zródłem
szczęścia i radości, lecz teraz, gdy znalazła się wśród innych ludzi, jej życie się zmieniło.
Bardzo więc ją zainteresowała ta nieoczekiwana analiza jej charakteru, a jeszcze bardziej to,
że ktoś poczynił takie spostrzeżenie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • girl1.opx.pl
  •