[ Pobierz całość w formacie PDF ]

myśliwskiej trąbki i wprawiają w podniecenie mieszkańców tolda. Pędzę nad rzekę i
widzę malowniczy obraz, który pozostanie mi na długo w pamięci. Czterech
Brazylijczyków, towarzyszy wyprawy, zanurzonych w wodzie po piersi, przepycha
przez ostatniÄ…  correiderÄ™", czyli bystrzynÄ™, dwie Å‚odzie. W jednej z nich tronuje nasz
czternastoletni kucharczyk, Bolek Budasz. Jest otoczony sforą psów i kupami bagażu.
Na mój widok dobre  chłopiska podnoszą powitalny wrzask, na co odkrzykuję im
równie radośnie. Jest powód do uciechy: wszyscy są zdrowi, a z bagażu, pomimo
ciężkiej przeprawy, nic nie zginęło w rzece.
Kapitonowej każę szybko zagrzać wody i częstuję przybyszów szimaronem.
Spośród zapasów dobywam gorzałki; trzeba przecież oblać spotkanie. Potem już Bolek
obejmuje urzędowanie i przy ognisku gotuje nam obiad z fiżonu. Nigdy w życiu czarna
fasola nie smakowała tak wyśmienicie. Na dziedzińcu stoją dwa brzuchate worki, jeden
z fiżonem, drugi z farinhą, symbole naszej niezawisłości. Odtąd my będziemy panowali
nad własnym losem w lasach marequińskich.
Nasi czterej Brazylijczycy to dzielni towarzysze, pierwsi w puszczy myśliwi, nie
ciury zwykłe. Ich rozgłos i sława ich psów sięga aż hen po krańce zaludnionych okolic
do Tibagy, Theresiny i Guarapuawy. Proste to i na pół dzikie chłopy, a w piśmie
nietęgie, za to ułożone, dumne i szlachetne jakąś leśną, pierwotną szlachetnością. Nie
ma ponoć lepszych tropicieli zwierza, wytrawniejszych znawców tajemnic leśnych niż
oni: dwaj bracia Pedro i Alfredo Laserdowie, synowie fazendera Felisbino de Morais
Laserda, który pomimo posiadania olbrzymich połaci puszczy nad Rio Jacare nie jest
bogatszy niż inni kabokle; dalej Lopes Castilho, który przywozi słynne psy na jaguara i
tapira, a czwarty to jego przyjaciel Ernesto Pinto.
Po obiedzie Brazylijczycy zdradzają mi przyczynę swej radości na mój widok.
Mianowicie do kabokli nad Ivai przedostały się już przedwczoraj głuche wieści o
wrogim przyjęciu nas przez Indian i, jak to zwykle bywa w puszczy, plotki
rozdmuchano do fantastycznych rozmiarów. Zaniepokojeni towarzysze obawiali się, że
rychło opuściłem Indian i że nie zastaną mnie już w toldzie. Stąd ich radość, gdy obawy
okazały się płonne.
Zaraz po południu wyruszamy na polowanie w górę Marequinhy. Pedro, Ernesto
i ja  rzeką na łodzi, podczas gdy Alfredo i Lopes z psami kroczą lasem równolegle do
nas.
Polowanie na większego zwierza uprawia się w lasach brazylijskich w osobliwy
sposób. Zwierz tutejszy, w bezustannej walce o byt, wyrobił sobie niezwykłą czujność i
swoistego rodzaju inteligencję, ujawniającą się w całym jego postępowaniu. Zrozumiał,
że największe niebezpieczeństwo ściągają na niego ślady, jakie sam po sobie zostawia i
po których ścigają go różni drapieżni prześladowcy. Toteż, spłoszony i goniony, ucieka
zawsze najkrótszą drogą do najbliższej rzeki, gdzie w wodzie giną jego ślady. Płynąc z
prądem na pewnej przestrzeni, uchodzi bezpiecznie pogoni, która dotarłszy do brzegu
wody nie wie, gdzie go szukać. V/ taki sposób chronią się zawsze tapiry, kapiwary i
sarny, a często i większe koty, jak jaguary, pumy i oceloty, gdy zmuszone są umykać
przed liczną zgrają psów.
Polowanie polegało na tym, że myśliwy puszcza psy do lasu nad rzeką, sam
natomiast wsiada do łodzi i czeka. Psy biegają milczkiem  dopiero gdy spłoszą
zwierzynę i podążą jej tropem, zaczynają głośno ujadać. Po ich gonie myśliwy poznaje,
jakiego rodzaju zwierza mają przed sobą i gdzie należy podpłynąć na strzał. Zwierzyna
wpada do wody. Myśliwy zbliża się szybkimi uderzeniami wiosła i strzela do niej z
łodzi z odległości kilku kroków.
Tego dnia nie sprzyja nam szczęście. Psy odzywają się kilka razy, lecz
zwierzyna, wbrew zwyczajom, nie przychodzi nad rzekę. Ujadanie psów coraz bardziej
się oddala i ginie w głębi puszczy. Na domiar tego wielki wodospad zamyka nam dalszą
jazdę w odległości czterech kilometrów powyżej tolda.
Masy wody, spadającej kilkunastometrową ścianą z ogłuszającym hukiem,
tworzą wśród ruchliwych mgieł wspaniałe widowisko przyrody.
Podczas naszej nieobecności przybyli do kapitonowej goście, którzy na dobre u
niej się zagospodarowali. Jest to Indianin w poważnym już wieku, Tiburcio, wraz z żoną
i dwoma dorosłymi synami. Widocznie zwęszyli u nas bogate zapasy żywności albo, co
prawdopodobniejsze, przybyli, by nas pilnować wspólnie w większym gronie.
Jeden z wracających psów, niestety najlepszy, jest raniony pazurem jakiegoś
większego drapieżnika, podobno pumy. W czasie gdy rany zalewam jodyną, słychać w
oddali głosy przybywających Wiśniewskiego i Pazia. Przynoszą nowe zapasy żywności.
Wielki, wesoły rozgwar i powtórne picie szimaronu.
Potem obydwóch biorę na bok i zdaję im dokładnie sprawę z tego, co się działo
ostatniej nocy. Pazio bardzo pochwala moją powściągliwość, że nie dałem się
sprowokować i nie strzelałem do niewidzialnego intruza: gdyby polała się krew,
położenie nasze mogłoby stać się niebezpieczne. Pazio wnosi z życzliwego zachowania
się kapitonowej i zwłaszcza jej małych synów, że nie wszyscy w toldzie żywią do nas
jednaką niechęć. Niechętni są ci, którzy ulegli wrogiej nam agitacji dyrektora Indian
Fereiry. Teraz, gdy jest nas tu tylu, damy sobie radę z niechęcią Indian, lecz mimo to
trzeba mieć oczy otwarte. Postanawiamy nic nie mówić czterem Brazylijczykom, by ich
nie straszyć.
19. RZEy KOROADÓW [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • girl1.opx.pl
  •