[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pomyślał niezadowolony. - Ale ta Zoja ma krzepę". Podszedł do okna, gdzie
zebrała się już niewielka grupka. Czekali na Zoję, która wyłapywała przy
drzwiach starających się wymigać od zebrania studentów. Nie była ładna ani
zgrabna, ale jej głęboko osadzone oczy nie pozwalały przejść obok niej
obojętnie. Gdy mówiła, miała zwyczaj patrzeć prosto w oczy wybranej osoby.
- Zbliża się Pierwszy Maja - zaczęła uroczyście. - Powinniśmy uczcić to
czynem - wskazała na parapet okienny, zastawiony puszkami z farbą. -
Zdobyliśmy farbę na odnowienie Zakładu Budowy Samochodów! Wysoki blondyn o
skręconych w pierścionki włosach poklepał ją po ramieniu. - Zojka! Dziekan
Pogorzelski da ci dyplom bez egzaminu! Spojrzała na niego karcąco, Andrzej
z żalem obejrzał się na znikających za drzwiami studentów. - Powinniśmy to
robić wspólnie z ZAMP-em i z OMTUR-em - powiedział. - Kolega mówi to z
pozycji "Bratniaka"? No ładnie, ładnie... - nadziała go na swe spojrzenie
spod zmrużonych powiek. Wiedział, że mruży oczy zawsze, gdy coś nie jest po
jej myśli. Wydobyła z wojskowej raportówki listę i zaczęła odkreślać
nazwiska. - Więc w czwartek spotykamy się wszyscy! - W czwartek?! - Andrzej
nie ukrywał zaskoczenia. - Przecież jest święto. - Dla kogo? - spojrzała na
niego, znowu mrużąc oczy. Student, którego przezwali Kręciołem z powodu
włosów układających się w sprężynki, zabawnie się skłonił. - Dla
wszystkich. - I to ma być argument?! - poważnie potraktowała słowa
chłopaka. - No ładnie, ładnie... - wyprostowała się i podnosząc głowę, żeby
wszyscy słyszeli, powiedziała tonem osoby, która jest przygotowana na
odparcie każdego ataku: - Czas chyba postawić ten problem: w Polsce jest
siedemnaście świąt państwowych i kościelnych. Tyle samo co w klerykalnej
Hiszpanii. To czysty anachronizm! - To tradycja! - Kręcioł wpadł jej w
słowa, a Andrzej dorzucił: - Tak jest w kalendarzu. - Trzeba zrewidować
kalendarz! - przeniosła spojrzenie na Korna. - Ja już to obliczyłam: gdyby
wszyscy budowlani Warszawy pracowali o jeden dzień w roku więcej, to
przybyłoby nam pięć domów trzypiętrowych. Ten postulat spotka się ze
zrozumieniem wszystkich ludzi pracy. Andrzej oglądał swoje ręce, pełne
odcisków, o pozbijanych paznokciach i mruknął dość głośno: - Wiśta-wio
łatwo powiedzieć... Wąskie usta dziewczyny zacisnęły się, a oczy spod
przymrużonych powiek popatrzyły na niego groznie. - Kolega ma wątpliwości?
A przecież prawdą jest to, co służy przyszłości - przypomniała mu zdanie,
które rzucił na jednym z zebrań koła ZWM, powtarzając słowa tego, którego
już dawno przysypał piasek. Bo prawda tamtego stała się jego prawdą. Głosił
ją z przekonaniem. I oto teraz to zdanie zostało użyte jako argument
przeciw niemu. Nie zdążył zareagować, nie zdążył powiedzieć, że zależy, o
jaką przyszłość chodzi, gdy Zoja pochyliła się nad listą i wpisała pierwsze
nazwisko: Talar. - Mnie nie! - wykrzyknął, a widząc niemal zgorszenie na
jej twarzy, dodał usprawiedliwiająco: - W czwartek nie mogę. - Feretron za
proboszczem nosisz? - pokiwała głową. - No ładnie, ładnie... - Jadę do
kogoś do sanatorium. Kręcioł uśmiechnął się domyślnie, trącił Zoję w
łokieć. - Nie wiesz, że on ma narzeczoną? - Nasza? - zapytała rzeczowo. -
Uniwersytetka. Andrzej jednym szarpnięciem odwrócił go ku sobie i wycedził
zduszonym głosem: - Wypierdku mamuta! Wypluj to! - Szczęki mu się
zacisnęły, na policzkach uwydatniły się węzły mięśni. Jeszcze chwila, a
uderzyłby kolegę, ale Zoja rozdzieliła ich. Patrzyła z bliska w oczy
Andrzeja, aż poczuł jej przesycony nikotyną oddech. - Tak ci na niej
zależy? Porwał teczkę i wybiegł z sali. Szedł wściekły ulicą. Nie odda tego
czwartku! Zrobi to, co do niego należy, jeszcze dzisiejszej nocy. Wieczorem
wrócił więc na politechnikę. Na korytarzu ujrzał smugę światła, padającą z
nie domkniętych drzwi biblioteki. Zobaczył pochyloną nad książką Zoję.
Cofnął się, żeby go nie usłyszała, poszedł do pracowni. Zdjął koszulę,
zrobił sobie z "Walki Młodych" trójkątną czapkę i rozrobiwszy farbę zajął
miejsce na drabinie malarskiej. Robota szła mu sprawnie. Nie zauważył
nawet, że w drzwiach pracowni stanęła Zoja. - Co ty tu robisz? - spytała
mrużąc krótkowzroczne oczy. Ukłonił jej się machając papierową czapką,
zupełnie jakby nie stał okrakiem na drabinie, a raczej szykował się do
odtańczenia kadryla w balowej sali pałacu. - Robię, co do mnie należy. - W
nocy? - rozejrzała się po sali, dotknęła palcem ścian, jeszcze wilgotnych
od farby. - A kiedy, jak w czwartek nie mogę? - założył gazetową czapkę
pochlapaną farbą i znowu zabrał się do malowania. Zoja zajrzała do szafy i
wyciągnęła z niej czerwony materiał. - Trzeba jeszcze uszyć szturmówki -
powiedziała, jakby chcąc usprawiedliwić swoją obecność. Podeszła do drabiny
i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w mięśnie Andrzeja, które grały pod
skórą. - Nie zimno ci? - Jak miałem cztery lata, wpadłem do przerębla i
zaziębienie przeszło mi na zawsze. - Twardy jesteś... Tak trzeba. Spojrzał
spod oka na dziewczynę. Zobaczył jej wlepione w siebie oczy. Tym razem
patrzyła inaczej niż na wykładach czy zebraniach. - I po co się
deklasujesz? - spytała, kładąc rękę na szczeblach drabiny. - Chodzi o tę
narzeczoną. Przecież to... mieszczańska rodzina. Po co z takimi trzymać? -
Ma wannę. - No to co? - znów zmrużyła oczy. - A ja lubię się kąpać. - No
ładnie, ładnie... - odeszła o dwa kroki od drabiny, przybierając bardziej
oficjalną minę. - Co mi się tak podejrzliwie przyglądasz, Zosiu? - Miłość,
co? Tyle w tym pytaniu było potępienia, że złość go nagła chwyciła. Machnął
z impetem pędzlem, rozchlapując farbę, która prysnęła na wszystkie strony.
Zoja otrzepała palcami rękaw swojej szarej, prostej bluzy i odeszła pod
okno. Stamtąd patrzyła na Andrzeja zmrużonymi oczami. - Jeśli coś
przeszkadza w działaniu, trzeba się tego wyrzec. - Wyrzec? Jesteśmy na tyle
silni, na ile umiemy kochać! Wzruszyła ramionami jakby z politowaniem. Jej
głos przepełniony był teraz niezachwianą pewnością racji. - Człowieka
stwarza działanie, walka. Lepsza przyjazń niż zła miłość. Zszedł z drabiny.
Widziała jego popstrzony białymi kropkami farby tors. Czekała na jakieś
usprawiedliwienie, na akt samokrytyki. - Twoja głupota jest równie wielka,
jak twój zapał. Wybacz, Zosiu... ale... - Mów do mnie Zoja! - gwałtownie
potrząsnęła głową. - Nie znoszę tej "Zosi" - zmitygowała się i powiedziała
już normalnym tonem: - Pomóż mi to rozłożyć - wskazała na czerwony
materiał, przygotowany na szturmówki. Rozpostarli go na podłodze.
Przykucnęła nad czerwonym strumieniem, który ciągnął się od okna do drzwi.
Szczęknęły nożyce. - Słuchaj, Talar. Ty jesteś dobry z konstrukcji. Mógłbyś
mi pomóc przed sesją? Przyjdz do mnie. Nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Wpatrywała się w niego z napięciem. W jej oczach znów było to, co na
początku rozmowy. Nożyczki szczęknęły. - Patrz, co robisz - rzucił już od
drzwi, wskazując na krzywo pocięty materiał. Andrzej jechał pociągiem
elektrycznym i niecierpliwie liczył stacje, dzielące go od Otwocka. Od
stacji prawie biegł uliczkami wśród zalesionych działek. Wszystko tu
wydawało się zapomniane przez kalendarz: piaszczyste drogi, rozpadające się
drewniane domki, które z trudem udawały wytworne wille. Pokrył je liszaj [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • girl1.opx.pl
  •