[ Pobierz całość w formacie PDF ]
długopisami, książkami, testami egzaminacyjnymi i innymi drobiazgami. Za biurkiem, w
skórzanym fotelu, plecami do nich, siedział mężczyzna z nogą opartą o drugą w taki sposób,
że kostka jednej opierała się na kolanie drugiej. Miał dość długie, potargane, ciemne,
przyprószone siwizną włosy i z głową opartą na ręku czytał grubą książkę. Wydawał się
zupełnie nie zwracać uwagi na otoczenie. Rzeczywiście jak król lew rozciągnięty na górującej
nad sawanną skale, pomyślała Eve.
Rozejrzała się po gabinecie. Ma klasyczny gust, stwierdziła na widok przetartego
orientalnego dywanu, dwóch gotyckich drewnianych krzeseł obitych gobelinową tkaniną i
imponującego gargulca usadowionego na parapecie. Na oparciu jednego z krzeseł wisiała
toga, obok leżał bukiet więdnących kwiatów, a w kącie, obok zakurzonego rzutnika do
slajdów, spoczywała kolejna sterta formularzy. Gabinet zdominowany jednak był przez
książki: oprawne w skórę tomy zajmowały całą jedną ścianę. Stosy książek piętrzyły się
również na podłodze w kątach, pod stołami i na stołach. Eve poczuła, że się rozluznia.
- Doktorze Hammond? - zawołała Pat sztucznie ożywionym głosem. - Kawa! I jest tu
ktoś, kogo powinien pan poznać.
Eve ostrożnie postąpiła krok naprzód.
Mężczyzna podniósł głowę, zdjął okulary i spojrzał na nią przez ramię. Niebieskie,
przenikliwe oczy dziwnie kontrastowały z zachmurzoną twarzą. Najwyrazniej zirytowało go
to, że ktoś mu przeszkadza.
Eve nie była przygotowana na coś takiego. Spodziewała się zobaczyć jakiegoś
zasuszonego staruszka albo pulchnego, łagodnego profesora. Tymczasem doktor Hammond
zupełnie nie pasował do akademickich stereotypów. Był duży, majestatyczny, elegancki i
opanowany, wyczuwała w nim jednak charakter pełen pasji, które potrafił trzymać na uwięzi
żelazną wolą. W dużych, głęboko osadzonych oczach błyszczała inteligencja, a pełne usta
nadawały jego twarzy zmysłowy wyraz. Srebrne pasemka na skroniach i głębokie zmarszczki
w kącikach oczu świadczyły o wieku; Eve pomyślała, że ma około pięćdziesięciu pięciu lat.
Należał do mężczyzn, którzy ładnie się starzeją.
Splótł długie palce pod brodą i Eve zauważyła, że ma duże dłonie oraz że nie nosi
obrączki. W jego oczach pojawiło się zaciekawienie, a potem błysk u-znania. Ku swemu
zaskoczeniu, Eve poczuła, że przebiegł między nimi impuls wzajemnego przyciągania.
- Jestem Paul Hammond - przedstawił się, wyciągając rękę. Miał brytyjski akcent.
Z wahaniem podała mu dłoń. Dotyk jego palców niemal ją oparzył. Zmusiła się do
uspokojenia oddechu, ale nie udało jej się powstrzymać rumieńca.
- Witaj na wydziale, Eve Porter - powiedział Hammond zdumiewająco spokojnie,
przytrzymując jej dłoń odrobinę za długo.
- Dziękuję - odrzekła cicho.
Wszystko trwało zaledwie chwilę. Naraz, jak za przekręceniem wyłącznika, błysk w
jego oczach zgasł, puścił jej rękę, odwrócił wzrok i znów wziął do ręki książkę.
- Jestem pewien, że Pat zaopiekuje się tobą. Prawda, Pat?
- Oczywiście! - zapewniła go starsza pani, stawiając przed nim kawę. - Już
zaczęłyśmy. Eve uczy się wszystkiego bardzo szybko.
- To dobrze - stwierdził dziekan. Nasunął na nos okulary i znów pogrążył się w
lekturze.
Pat mruknęła coś z rezygnacją i skierowała się do drzwi. Eve jednak poczuła się, jak
uderzona w twarz. Wyprostowała ramiona i poszła za Pat z ciągle zaczerwienionymi
policzkami.
Podczas ostatniej godziny pracy starała się nie myśleć o doktorze Hammondzie.
Układając formularze w alfabetycznym porządku, powtarzała sobie, że dziekan nie jest jej
sąsiadem, kolegą ani przyjacielem, tylko szefem. Był to dla niej nowy typ kontaktu i nie
mogła sobie pozwolić na traktowanie go emocjonalnie. Musiała zaakceptować fakt, że nic go
nie obchodzi, niezależnie od tego, czy jest uprzejmy, czy nie, w każdym razie wobec niej, i że
jeśli chce zachować tę pracę, to musi przyjąć jakąś strategię, która pozwoli jej poradzić sobie
z urażoną dumą. Nie było już Toma, który przed tym wszystkim ją chronił. Nie mogła tak po
prostu rzucić pracy. Doktor Hammond był bardziej potrzebny jej niż ona jemu.
W chwilę pózniej drzwi gabinetu otworzyły się z impetem i doktor Hammond wybiegł
w rozwianym płaszczu i z teczką w ręku. W tym momencie był tak bardzo podobny do Toma,
że serce Eve podeszło jej do gardła. Siedziała w ciemnym kącie pochylona nad segregatorami
i spod opuszczonych powiek obserwowała spektakl pożegnalny odgrywany przez pozostałe
pracownice. Zauważyła, że Hammond szuka jej wzrokiem, a gdy ją zauważył, ledwo
dostrzegalnie skinął głową; gdy odpowiedziała mu tym samym, wyszedł bez słowa.
To już taki charakter, pomyślała, myjąc w łazience kubki po kawie. Wróciła do
sekretariatu i zebrała swoje rzeczy. Była piąta. Okazało się, że nikt nie oczekuje od niej, by
zostawała po godzinach, a Pat podziękowała jej za ten pierwszy dzień pracy. Wyszła, żegnana
chóralnym: Do zobaczenia!
- Nie ma wytchnienia dla zmęczonych - mruknęła pod nosem, wstępując po drodze do
sklepu spożywczego, by kupić coś na kolację. Zbierało się na burzę i kiedy wysiadła z
klimatyzowanego samochodu, uderzyła ją duszność powietrza.
Popychając przed sobą wózek, uważnie przyglądała się cenom, porównując ulubione
marki z innymi. Dopiero teraz uświadamiała sobie, jak rozrzutny styl życia niegdyś
prowadziła. Wówczas najbardziej zależało jej na czasie. Wciąż się spieszyła i nie zwracała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]