[ Pobierz całość w formacie PDF ]

za ogrodzeniem nie szczekały psy, stare krzewy i drzewa kryły zabudowania, jeśli w ogóle jakieś
tam były. Nadia oparła stopę na podmurówce i porządnie przewiązała sznurówki jednego i
drugiego buta. Przy okazji obrzuciła uważnym wzrokiem obie strony ulicy. Pusto.
Szarpnęła jeden z prętów, cicho zgrzytnął i puścił na górnym łączu, szybko odgięła go,
przedarła się przez okaleczone ogrodzenie, dogięła pręt z powrotem.
Starając się nie hałasować, sforsowała szpaler krzewów, rozejrzała się. Po prawej, za
drzewami stał drewniany dom, nie do uratowania. Przypominał starego schorowanego człowieka
 krzywe ściany, kose okna, zapadające się schodki na werandę. Mało interesujące.
Po lewej mur. Znowu solidny, wysoki, od tej strony nie tak zadbany jak od ulicy.
Cegła, w dobrym stanie, ale cegła. Na szczycie pojedynczy ciąg drutu kolczastego.
Przespacerowała się wzdłuż muru, zatrzymała przy sągu stosunkowo świeżych bali
brzozowych, przełożyła pasek torby przez ramię i wyjąwszy jedną kłodę, oparła ją ukośnie o
cegły. Usiadła z całej siły na balu, nie ugiął się, nie pękł, odeszła więc kilka kroków, wzięła
rozbieg, dwoma susami zręcznie pokonała pochylnię i wylądowała piersią na krawędzi muru.
Wsunęła głowę pod drut kolczasty i rozejrzała się na boki.
Przed sobą miała park. Starannie utrzymane wąskie alejki, wijące się wśród zieleni. Aawki
nowe, porządnie polakierowane, wygodnie wyprofilowane, obok każdej i co dwadzieścia metrów
latarnia, stylizowana na starą. Nie widać żywego ducha, ale gdzieś zza drzew dobiegał refren
Besame mucho, nieśmiertelnego przeboju Consueli Velazquez. Piosenkę napisaną siedemdziesiąt
lat temu wykonywały na szczęście nie dwie czy trzy lesbijowate pindeczki, tylko głęboki
baryton. Dobry i wyszkolony.
Nadia odczekała refren, drugą zwrotkę, a gdy baryton ponownie zażądał  całuj mnie mocno",
przełożyła jedną nogę pod drutem, ostrożnie przesunęła szczupłe ciało i zsunęła się na trawnik,
pod krzew czarnego bzu, i znieruchomiała. Nic się nie działo. Ruszyła wzdłuż muru, blisko
krzewów i drzew, torbę przewiesiła przez ramię, nie do biegu, zdawała sobie przecież sprawę, że
nie wydostanie się stąd, polegając na szybkości nóg. Po kilkudziesięciu krokach doszła do alejki
prowadzącej prosto do budynku. Bił w oczy świeżą farbą, szykiem, mieszanką starego dobrego
arystokratycznego stylu i lekkiego stonowania przesadnych ozdób. Ta alejka jej się nie podobała,
szybko ją przekroczyła i ruszyła dalej.
Następna była ciekawsza  prowadziła do ewidentnie służbowej części kliniki. Na podjezdzie
stała furgonetka, dwa motocykle, w drewnianym boksie dostrzegła plasti-kowe granatowe
skrzynie i czerwone zamykane pudła. Odczekała chwilę. Zerknęła na zegarek. Siódma z
minutami. Pora kolacji? Możliwe, bardzo możliwe. Przekroczyła i tę alejkę i kryjąc się za
zielenią, zbliżyła do budynku. Nie było widać żywego ducha, co czyniło domysł Nadii o porze
posiłku bardzo prawdopodobnym.
Przy ostatnim krzewie, który mógł ją osłonić, odczekała chwilę, niedbale przerzuciła torbę
przez ramię na plecy i z miną jakby pogwizdywała, ruszyła ku podwójnej szerokości drzwiom
dostawczym.
Były otwarte. Weszła w korytarz, zobaczyła windę towarową, drzwi z napisami
 Zmywalnia",  Magazyn suchy",  Magazyn III",  Kotłownia". Ruszyła korytarzem obok windy.
Mijając poszczególne drzwi, przystawała i nasłuchiwała. Wyglądało na to, że w tej chwili na dole
nie było nikogo. Na końcu korytarza znajdowały się schody.
Bezszelestnie zaczęła wchodzić na górę. Półpiętro, wyżej, drewniane drzwi z matowymi
szybkami. Za nimi ktoś był  rozmazany cień wolno przesunął się przez tafle piaskowanego
szkła, serce Nadii podskoczyło. Cień przesunął się i zniknął.
Kelnerka z wózkiem albo jakiś chory, pomyślała. Co tam jest? Jadalnia czy korytarz? Raczej
korytarz. Nie mogliby sobie pozwolić na przenikanie jakichś zapachów z dołu do jadalni. A może
tylko kuchnia i inne służbówki? Kuchnia też nie powinna psuć swoimi wyziewami apetytu
delikatnym pacjentom. W Sieci nie było planów budynku, to też zastanawiające...
Mogła pójść wyżej, na drugą kondygnację, ale logika podpowiadała jej, że jeśli tu, na
służbowym piętrze, pod warunkiem że to służbowe piętro, mogła udawać kuriera, nową
pokojówkę czy kelnerkę, to wyżej, w enklawie pacjentów, pewnie w drogich peniuarach i
szlafrokach, z zabandażowanymi nosami i czerepami po przeszczepie włosów, może udawać
tylko odwiedzającą kogoś siostrzenicę. Jeśli tu nie było odwiedzin albo tylko w dni parzyste?
Dotknęła klamki, odczekała chwilę, nacisnęła ją. Zamknięte na klucz.
Szybko sięgnęła do torby, wygrzebała prostokątne etui, otworzyła i wyjęła wytrych. Po
naciśnięciu wysunął się sztyft, który włożyła do dziurki od klucza i nacisnęła drugi guzik.
Wytrych poruszył się w jej dłoni, cicho szczęknął zamek.
Schowała wytrych do torby, zasunęła, zostawiając mały otwór, odczekała chwilę, nacisnęła
klamkę i weszła... na korytarz. Odetchnęła z ulgą. Z lewej słychać było ciche dzwonienie, jakby
ktoś potrząsał pojemnikiem ze sztućcami. Przyjęła, że tam jest kuchnia. Poszła w prawo. Drzwi
po prawej i lewej nie miały tabliczek z opisami.
Dotarła do kolejnych przeszklonych. Szybko wyjęła wytrych i po chwili była już za następną
zaporą. Tu, ku jej radości, drzwi miały opisy.  Magazyn środków opatrunkowych",  Magazyn
leków", potem drzwi z rzymską jedynką, dwójką i trójką.
Ostatnie po prawej miały napis  Archiwum".
To coś dla mnie!  ucieszyła się.
Tym razem wytrych dłużej, denerwująco, irytująco i przerażająco długo gmerał swoimi
wypustkami w zamku, podołał jednak. Błyskawicznie znalazła się w środku i rozejrzała za
możliwością zablokowania klamki, ale krzesła były za niskie, szafy za ciężkie, a zamykać się na
klucz nie chciała. Przesunęła jedno krzesło, by przynajmniej szuraniem przy otwieraniu wszczęło
alarm i rozejrzała po pomieszczeniu. Na środku stało proste biurko, na którym nie było nic poza
klawiaturą z myszką i monitorem. Wzdłuż ścian znajdowały się masywne drewniane szafy,
udające przedrewolucyjne meble, ale zamiast zamków miały dwunastopunktowe klawiatury,
dziesięć cyfr i dwa klawisze funkcyjne   Enter" i  Kasuj". A kody?
Przysunęła do pierwszej z brzegu szafy krzesło, położyła na nim wyjęty z torby tablet, a
raczej to, co tablet udawało, spiralnym kabelkiem podłączyła do niego końcówkę skanera i
delikatnie przysunęła ją do zamka. Ekran tabletu pokryła delikatna splątana sieć, raczej kłąb
czegoś. Kłąb niemrawo falował, drgnęło coś w lewym górnym rogu.
Nu, dawaj!  ponagliła Nadia.
Ale linie nie prostowały się. Po minucie coś się ruszyło, widocznie skaner przechwycił
sygnał logujący zamka, teraz niemożliwe stało się nie tak niemożliwe. A po chwili stało się
możliwe.
Szafa psyknęła i odsłoniła wnętrze.
Puste.
Nadia zaklęła w duchu, przestawiła krzesło pod drugą z kolei szafę, zerknęła na ostatnią, albo
pierwszą z drugiej strony i zabrała się do jej otwierania. Poszło szybko i fartownie: tu znajdowały [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • girl1.opx.pl
  •